Większość innowacji z którymi się ostatnio spotykam polegają na zgrabnym (w niczym nie ujmując genialności) zakodowaniu „czegoś” w „jakimś” języku oprogramowania. To „coś” jest zazwyczaj wirtualne, mało namacalne, strasznie trudne do zaprzyjaźnienia się. Jeśli natomiast połączyć „coś” wirtualnego z „czymś” realnym i dotykalnym zachodzi reakcja łańcuchowa…
Od pewnego czasu badam wszelakie rynki związane ze zdrowym stylem życia, dietami, dbaniem o zdrowie i urodę. Jest tego cała masa – począwszy od farmaceutyków, suplementów, produktów dedykowanych (np. dla kulturystów) po sprzęt sportowy, naturalne środki lecznicze (zioła) na sprzęcie elektronicznym skończywszy (pulsometry, krokomierze itp.). Do tej pory cały czas brakowało mi czegoś (urządzenia, oprogramowania) co pozwoliło by mi w jakim ściślejszy sposób kontrolować swój stan zdrowia (w domyśle – możliwość notowania i archiwizowania informacji o tym co jem, ile wydatkuję energii, jak i kiedy aktywnie uprawiam sport itd.).
Teoretycznie combo gadżet od Apple’a + buty od Nike’a zapewniają poczucie kontroli (przy okazji niebezpiecznie mile łechce świadomość, że JUŻ coś się kupiło w związku z tym nie trzeba wcale iść gdzieś ćwiczyć, biegać i latać). Kiedyś „kapsułka” monitorująca dostępna była jako kawałek plastiku mogący być przymocowanym np. do nogi (albo wsuniętym za skarepetkę). Teraz pojawił się model w formie opaski na rękę – nomen omen bardziej poręczny.
Moje doświadczenia z korzystania z Nike + iPod są powiedziałbym średniej jakości – pomiar odległości pokonanej per pedes był „w miarę” dokładny (ale jeśli biegasz 2-3 kilometry to każde 100-300 metrów mają znaczenie) dodatkowo zestaw + soft z wykresami online (i nawet z opcją ścigania się z innymi realnymi użytkownikami) nie wytworzył we mnie potrzeby stałego biegania. Może jestem za leniwy i nie mam w sobie takiej pasji jak redaktor Pacewicz?
Pomyślałem sobie, że zamiast dokonywać „zrywów” związanych z czynnym uprawianie sportu (biegania, grania w piłkę czyli okresowego „sprężania się” i wycisku dla organizmu) potrzebowałbym czegoś co mierzyłoby moją codzienną aktywność (kiedy idę, siadam, biegam, przemieszczam się). Innymi słowy: zmienić nacisk ze „sportowego stylu życia” na „codzienność bez sportu i ekstrawagancji”. W podtekście – zamiast promować atletów miejskich zajmijmy się wszystkimi tymi, którzy nie mają czasu, nie mogą albo nie chcą uprawiać sportu wyczynowego (nawet w wersji weekendowej).
Tylko który producent będzie sprzedawał coś co nie jest związane ze sportem, odżywkami, treningiem, dietą czy suplementami? Ku mojemu zaskoczeniu rok temu pojawiły się pierwsze informacje na temat FitBit – urządzenia wielkości zapalniczki, agregującemu informacje związane z aktywnością ze snem włącznie. W FitBit zastosowano detektor ruchu podobny do tego jaki znajdziemy w Nintendo Wii. Proste w działaniu, nie stygmatyzuje (nie musisz mieć skarpetki czy opaski by nosić gadżet), wygodne, „miejskie” i naturalne.
Urządzenie daje się nosić w miarę komfortowo (ma specjalny zaczep), synchronizuje się zdalnie ze stację dokującą (służącą przy okazji jako ładowarka), tworzy wykresy naszej aktywności i przesyła je do programu, który archiwizuje i bada naszą dzienną aktywność z przeliczeniem na kalorie, odległości itd.
Z opisu wydaje się, że jest to kolejny „bajerancki” gadżet dla geeków. Patrząc na stan zdrowia Amerykanów, ich z jednej strony kult ciała, młodości i urody a z drugiej epidemię otyłości takie urządzenie staje się w pewnym sensie rozwiązaniem wielu problemów (docelowo nie tylko grubych Amerykanów). Po pierwsze
FitBit wydaje się bardziej „cywilny” niż „Nike + iPod” – jego użytkownik nie aspiruje do świata sportu semi-wycznowego, nie manifestuje swojego oddania sportowi. Po prostu badamy ile codziennie spalamy kalorii.
W dalszej perspektywie FitBit (lub jego odpowiednik) może stanowić jeden z elementów kontrolowania naszego stanu zdrowia online z opcją przesyłania danych do naszego rodzinnego lekarza. Jeśli dodamy opcję pomiaru naszego tętna, potliwości, temperatury (wszystko to już jest możliwe) otrzymamy w stosunkowo niskiej cenie „medycznego cerbera” analizującego wszystko co się dzieje z naszym ciałem i zdrowiem. Dodając do tego prostą aplikacją online uzyskujemy „domowe i spersonalizowane centrum monitoringu” naszego ciała.
A gdy jeszcze zepniemy dane (lub ktoś zrobi to za sna), które wysyła to urządzenie z jakimś innym systemem (np. Google Health) to okaże się, że oprócz maili, dokumentów, wydatków, wpisów powinniśmy także uważać na to komu udostępniamy informacje o poziomie cukru w naszej krwi czy też temperaturze naszego ciała..
Od dawna wiadomo, że lepiej jest zapobiegać niż leczyć. W interesie każdej służbie zdrowia (normalnego kraju z wysokim PKB) opłaca się bardziej stosować prewencję, edukować, dawać darmowe karnety na basen, otwierać ścieżki rowerowe, informować o złym wpływie produktów z dużą ilością złego cholesterolu itd. Takie gadżety jak FitBit mogą stać się świetnym przykładem na to, że za stosunkowo małe pieniądze (koszt w USA FitBit to 99$) możemy monitorować i dbać o nasze zdrowie.
Patrząc na to ile jest wart rynek „odchudzaczy”, „poprawiaczy”, „spalaczy tłuszczu” i innych genialnych wynalazków związanych ze zrzucanie zbędnych kilogramów możemy śmiało założyć, że jeśli FitBit odniesie sukces to jego konkurenci i naśladowcy szybko zaczną dorzucać nowe funkcjonalności tak abyśmy mieli poczucie, że wiemy o swoim zdrowiu bardzo wiele.