Temat coraz bardziej na czasie. Wydawcy nie umieją znaleźć nowego sposobu na odpływ czytelników, branża interaktywna robi sobie jaja z wydawców, Apple straszy iPadem, Google skanuje książki a szczytem czytelnictwa są nakłady pism w okolicach 300-400 tys sprzedanych (nie rozdanych) egzemplarzy…
O pomoc na spojrzenie na problematykę „papier vs cyfrowy świat” poprosiłem Piotra „Mikołaja” Mikołajskiego wydawcę serwisów tematycznych, specjalistę ds. architektury informacji i dostępności serwisów internetowych.
AK74 – Piotrze jakbyś określił stan prasy światowej vs to co widzimy w Polsce? Będzie to samo co z resztą gospodarki – zostaniemy zieloną wyspą czy podążymy za trendem spadkowym?
Piotr Mikołajski – prasa światowa ma się całkiem dobrze, wbrew temu co się mówi. Danych za rok 2010 jeszcze nie ma, ale Światowe Stowarzyszenie Gazet i Wydawców Treści (WAN-IFRA) w raporcie za rok 2009 informuje, że globalna sprzedaż spadła jedynie o 0,8%, zaś liczba tytułów wzrosła o 1,7%. Biorąc pod uwagę kryzys finansowy, to nie jest zły wynik. Zresztą w porównaniu do roku 2004 globalna sprzedaż prasy była wyższa o 5,7%.
Spadki, o których wspominasz, to domena dojrzałych rynków w Europie i Ameryce Północnej. Jesteśmy zapatrzeni w „Zachód”, więc mówiąc o kondycji prasy światowej zapominamy, że świat to także Afryka i Azja, gdzie mieszka większość czytelników prasy, gdzie jest największa liczba dzienników i gdzie prasa notuje wzrosty sprzedaży.
Pytasz o przyszłość rynku prasy w Polsce. Najbezpieczniej obstawiać lekki spadek sprzedaży, bo to najbardziej prawdopodobny bieg wydarzeń. Trzeba jednak pamiętać, że na sprzedaż tytułu wpływ ma bardzo wiele zmiennych, z których część nie jest możliwa do przewidzenia. Weźmy pod uwagę choćby niedawną zmianę na stanowisku redaktora naczelnego „Wprost”. Zaowocowała decyzjami, których efektem są znaczne wzrosty sprzedaży. Co prawda konkurencja ma pewne wątpliwości co do prezentowanych danych, ale jej prawem jest sprawdzać deklaracje.
Mianowanie Tomasza Lisa naczelnym tygodnika „Wprost” było ruchem ryzykownym, podobnie jak gruntowne zmiany w piśmie. Z drugiej strony tytuł tracił czytelników, dorobił się fatalnej łatki pisma partyjnego, a próby reform i rozwoju przez wydawanie „Wprost Light” były porażką. Pod koniec 2009 roku niewiele osób dawało „Wprost” szanse na przetrwanie kolejnego roku, a o wzroście sprzedaży mówili tylko fantaści. Dziś wszyscy mówią o sukcesie Lisa, a „Press” umieścił reanimację tytułu w ankiecie na najważniejsze wydarzenie 2010 roku na rynku mediów.
AK74 – W Newsweeku Grzegorz Lindenberg opublikował swój artykuł o dość znaczącym tytule: „Agonia prasy. Dlaczego prasa drukowana musi umrzeć i jak może zmartwywstać.”. Dość ponury tytuł jak na speca branżowego i osobę znającą ten biznes od podszewki. Zgodzisz się z tezami tego artykułu?
PM – Czytałem ten tekst z bardzo mieszanymi uczuciami. Z jednej strony Grzegorz Lindenberg jest autorem sukcesu „Super Expressu”, fachowcem znającym branżę gazet papierowych. Z drugiej strony – mam wrażenie, że GL nie do końca umie się odnaleźć w Sieci. Mogłaby świadczyć o tym porażka serwisu Poranne.pl, który miał zamieszczać dobre wiadomości. Projekt wystartował w kwietniu 2007 i został zamknięty po pół roku, bo oglądalność sięgała 200-300 wizyt dziennie i nie miała tendencji zwyżkowej.
Artykuł Lindenberga, mimo wielości poruszanych tematów, tak naprawdę jest o niczym. Jedyną spójną tezą dającą się z niego odczytać jest „prasa nie żyje”. Tyle że lamentacje opisujące koniec prasy czytam od kilku lat. Powtarzają się w nich te same wizje, te same argumenty i tylko data zgonu jest przesuwana. Jak na trupa, prasa jest dość żywotna.
Owszem, mamy nadmiar informacji, ale wynika to z łatwości publikowania. Nie potrzeba tysięcy na druk biuletynu czy milionów na gazetę. Wystarczy adres e-mail i po kwadransie masz swój kącik na jednej z platform blogowych. Publikujesz. Tyle że to nie jest prasa…
Tak samo prasą nie są serwisy internetowe. Prasa, czy to dzienniki, czy czasopisma, to zamknięte wydania. Niezależnie od tego, czy wydane są na papierze, czy są plikiem do pobrania, to poszczególne numery są zamkniętą całością. W serwisach internetowych z zasady nie wyodrębnia się wydań. Oczywiście od strony technicznej da się stworzyć taki serwis, który będzie miał zamknięte wydania. W takim wypadku będzie można mówić o prasie elektronicznej czy internetowej. Podobnie mówienie o tym, że „tablet umożliwia powstanie prawdziwych pism internetowych” jest mieszaniem pojęć.
AK74 – Jeśli faktycznie zalew „darmowej” informacji z Internetu zabija prasę drukowaną i gazety przy życiu trzymają się tylko dzięki sile przyzwyczajenia to chyba dobry sygnał dla portali i wydawnictw elektronicznych?
PM – Przede wszystkim nie zgadzam się z mówieniem o „zabijaniu”, bo to wyolbrzymienie. Nie bardzo mogę się też zgodzić z tezą, że przyczyną problemów prasy jest zalew darmowej informacji. Spadek czytelnictwa zawdzięczamy bardzo wielu czynnikom, od ubożenia społeczeństwa, przez ekspansję kultury obrazkowej aż do zmiany stylu przyswajania informacji.
Oczywiście dla portali i wydawnictw elektronicznych problemy prasy to może być dobra informacja. Znika im konkurencja. Problemy prasy mogą być dobrą informacją, ale wcale nie muszą. Trzeba bowiem pamiętać, że część portali i wydawnictw elektronicznych bazuje na informacjach prasowych i bez prasy musiałoby zdobyć bądź opracować te informacje we własnym zakresie.
Zresztą zależności nie sprowadzają się do zysk/strata. Jeden z moich projektów to serwis modelarski Plastikowe.pl, którego czytelnictwo jest większe, niż łączna sprzedaż tradycyjnych pism modelarskich. Dostarczam więcej informacji i dostarczam je szybciej od „papieru”. Mimo to staram się wspierać tytuły papierowe, regularnie informując o zawartości nowych numerów, bo większa różnorodność na rynku specjalistycznym to korzyść dla odbiorców. Poza tym nic tak nie mobilizuje do rozwoju serwisu, jak konkurencja.
AK74 – Linderberg szacuje, że w 2016 roku wydawcy nie będzie się już opłacało wydawać np. tygodników opinii o nakładzie 50 tys. a dzienników w nakładzie 100 tys. Poczytne blogi w Polsce mogą pochwalić się już obecnie podobnymi statystykami. Czyli lepiej inwestować w bloga niż wydawanie papierowej gazety?
PM – Szacunki tego typu to mimo wszystko pisanie palcem po wodzie. Ty możesz napisać o nakładzie 60 tysięcy, ja o nakładzie 35 tysięcy i te trzy proroctwa mają podobnie niewielką wartość. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, co będzie za pięć lat.
Uogólnienia tego typu są interesujące i medialne, ale mają jedną wadę – olbrzymie niedopowiedzenia. W tym wypadku mowa o wydawaniu tygodników opinii w postaci takiej, jaką znamy dziś. Sęk w tym, że przez pięć lat te same tytuły mogą przejść gigantyczną metamorfozę. O „Wprost” już wspominałem, ale przypomnij sobie „Politykę” formatu A3, drukowaną na papierze gazetowym. Wszelkie prognozy dotyczące tej konkretnej wersji pisma, po zmianie formatu, wprowadzeniu koloru etc. automatycznie stawały się nieaktualne.
Pomyślmy przez chwilę o scenariuszu pogodzenia się z mniejszym nakładem, ale przy zwiększeniu ceny i przekształceniu tytułu w towar z wyższej półki. Nie każdy będzie mógł sobie na taki zakup pozwolić, ale kupujący dostaną masę dobrej i unikalnej treści plus trochę „punktów do lansu”. Przy takich założeniach 50 tysięcy nakładu będzie mogło wystarczać w zupełności i wydawanie takiego pisma będzie opłacalne.
Pytasz czy bardziej opłaca się inwestować w papier, czy w blogi. Odpowiem tak: nie mieszajmy myślowo dwóch systemów walutowych, nie bądźmy Peweksami. Inwestycja w pismo papierowe to miliony do wydania i miesiące do przepracowania. Uruchomienie blogu pod własną domeną to koszt około 300 złotych rocznie i parę godzin pracy.
Nie mitologizowałbym także popularności blogów. Przypomnij sobie „testy” z 15 grudnia 2009, gdy na sześciu blogach – w tym Twoim – pojawiła się informacja o wprowadzaniu odpłatności. Pomijając już bardzo kiepską metodologię samego badania, to jeden wniosek dało się wyprowadzić we wszystkich przypadkach – ładnie wyglądające statystyki oglądalności są przede wszystkim pochodną darmowości badanych blogów.
AK74 – No to może prasę drukowaną uratują e-czytniki i tablety? Przecież mamy tyle wspaniałych gadżetów wraz z iPadem na czele? Dlaczego nie przestawić się już obecnie na tworzenie treści tylko na tablety i liczyć, że wraz ze spadkiem ich ceny zwiększać się będzie ilość takich czytelników?
PM – Tablety i e-czytniki, choć zewnętrznie podobne, mają jednak różną konstrukcję i różne zastosowanie. Tablet jest multimedialnym urządzeniem do rozrywki, przy okazji mogącym wyświetlać publikacje elektroniczne. Ma podświetlany ekran LED/OLED/AMOLED, który pozwala na czytanie w ciemnościach, jest jednak bezużyteczny w pełnym słońcu. E-czytnik jest wyspecjalizowanym narzędziem do czytania publikacji elektronicznych. Pasywny ekran nie przydaje się w ciemnościach, za to pozwala na czytanie w pełnym słońcu, tak jak papier. Warto o tym pamiętać, bo wielu piszących nie odróżnia tych urządzeń, a i sami producenci rozpoczęli ostatnio produkcję „kolorowych e-czytników”, które okazują się być tabletami, choć ubogimi w funkcje.
Chwilowo starcie e-czytnik vs tablet wydają się wygrywać tablety, zwłaszcza jeśli chodzi o liczbę peanów, konferencji i publikacji im poświęconych. Jeśli jednak odsunąć na bok efekt ciężkiej pracy działów marketingu, entuzjastyczne teksty pisane pod wpływem chwili czy zwyczajne „bicie piany” na blogach i forach dyskusyjnych, to statystyki sprzedaży potwierdzą, że e-czytniki są górą i nie odchodzą do lamusa. Łączna sprzedaż na świecie w latach 2008-10 zamyka się liczbą około 15 milionów sztuk. Szacunki sprzedaży na obecny rok to 20-25 milionów czytników monochromatycznych. Pierwszy komercyjnie dostępny czytnik kolorowy, Fujitsu FLEPia, zaprezentowany został w 2010 roku. Nie rzucił nikogo na kolana ani ceną (około 1000 USD), ani tempem pracy. Jednak w tym roku na rynek powinny trafić pierwsze normalnie działające kolorowe e-czytniki, co może zmienić sytuację na rynku tak samych e-czytników, jak i tabletów.
Wspomniałeś o gadżetach i to słowo jest bardzo na miejscu, jeśli chodzi o tablety. W obecnej postaci tak naprawdę są jedynie gadżetem. Jeśli spojrzeć na nie okiem zwykłego użytkownika, a nie maniaka technologii, tablet okazuje się urządzeniem, z którym nie do końca wiadomo, co zrobić. Wielkością i ceną nie różni się od netbooka, możliwości ma trochę mniej. Przeciętna rodzina, mająca wydać około 1000 złotych na takie urządzenie, prędzej zakupi dziecku netbooka. Z kolei jeśli to rodzina, w której każda osoba ma swój komputer, to atrakcyjność zakupu tabletu – pomijając kwestie „prestiżowe” – znacznie spada. Przypuszczam, że w takiej sytuacji bardziej atrakcyjnym zakupem będzie e-czytnik, bo jest to urządzenie innego typu.
Pytasz, dlaczego nie przestawić się już teraz na tworzenie treści tylko na tablety. Odpowiedź jest dość prosta: w Polsce to wciąż nisza i niszą jeszcze długo pozostanie ze względu na cenę. Według różnych kalkulacji w Polsce jest jakieś 5-10 tysięcy iPadów. Dorzućmy do tego drugie tyle innych tabletów i mamy 10-20 tysięcy urządzeń. Z których jedynie część kupiono do obsługi publikacji elektronicznych. To bardzo mały rynek. Owszem, będzie się rozwijał, ale na razie może być wyłącznie platformą do testów, a nie kanałem dystrybucji prasy, przynoszącym zyski.
Drugim argumentem na „nie” jest… multimedialność tabletów. Nabywca takiego urządzenia oczekuje po treściach nań trafiających znacznie większej atrakcyjności, niż posiadacz e-czytnika. Temu ostatniemu zależy na czytaniu, ten pierwszy chce także masy wodotrysków.
Słynne demo tabletowego wydania „Sports Illustrated” stworzyło w umysłach wielu osób standard, którego oczekują od wydawców. Tymczasem rzeczywistość wygląda tak, jak w przypadku magazynu „Wired”, „Time”, „GQ” czy „Maxima”: ściągamy paczkę kilkuset MB danych, odpalamy i oczom naszym ukazuje się coś, co przypomina skan magazynu wraz z paroma dodatkowymi filmami i zdjęciami. Nie dziwi więc gigantyczny spadek subskrypcji „Wired”: z 31 tysięcy egzemplarzy między lipcem i wrześniem do 22 tysięcy w listopadzie. Podobne spadki widać w przypadku innych tytułów: „Vanity Fair”, „GQ”, „Glamour” czy „Men’s Heath”.
Takie wyniki sprzedaży nie skłaniają do inwestycji. Z drugiej strony, jeśli wydawnictwa chcą być obecne na iPadach, muszą zainwestować – i to sporo – w coś przypominającego demo „Sports Illustrated”. Patrząc z perspektywy technicznej i redakcyjnej oznacza to w dużej mierze składanie dodatkowego tytułu z dodatkowymi materiałami przygotowanymi specjalnie do tego wydania. Na dodatek wydanie na iPada powinno kosztować mniej, niż wydanie papierowe. Wszystko zaś bez żadnej gwarancji zwrotu inwestycji, o zysku nie wspominając.
AK74 – Grzegorz Linderberg stawia ciekawą tezę: „Portale pasożytują na redakcjach”. Gdyby nie wytworzona treść przez dziennikarzy „zwykłych” redakcji wersje internetowe nie mogły by się ukazywać. Koszta pracy redakcji portalu nie są wcale takie małe a zyski z reklam nie pokrywają kosztów.
PM – Portale z zasady są przybudówkami istniejących redakcji lub ISP. Do pierwszej grupy należy Onet (ITI), Interia (RMF) czy Gazeta.pl (Agora). Do drugiej Wirtualna Polska, będąca częścią Grupy TP, ale to na naszym rynku wyjątek. Jeśli portal jest częścią większej grupy medialnej, to trochę ciężko mówić o pasożytnictwie, raczej o ponownym wykorzystaniu treści. W końcu gdy Agora płaci dziennikarzowi za tekst, to ma do niego pełne prawa eksploatacji i stara się utwór maksymalnie wykorzystać. Stąd publikacja w „Wyborczej” oraz w jej serwisie internetowym, a dodatkowo na Gazeta.pl czy w TokFM.
Problem pasożytnictwa jest zresztą daleko bardziej skomplikowany, niż proste „portale pasożytują na redakcjach”. Portale i prasa bazują na podobnych źródłach informacji, np. na PAPie. Z racji braku ograniczeń w objętości portale mogą informację z poprzedniego dnia uzupełnić komentarzem z dzisiejszego wydania jakiejś gazety i mamy „pasożytnictwo”. Oczywiście portale nie są święte, zwłaszcza małe serwisy/działy tematyczne, prowadzone przez pracowników mediów – nie mylić z dziennikarzami. Tam plagiaty oraz kiepskie tłumaczenia widoczne są jak na dłoni.
Prasa zresztą nie jest święta. Nader często inspiruje się treściami internetowymi, z plagiatami włącznie. Dotyczy to nie tylko dzienników, ale i tygodników czy nawet prasy specjalistycznej. Treści z mojego serwisu Plastikowe.pl trafiały na łamy prasy modelarskiej zarówno za moją zgodą, jak i bez niej. Plagiatami zachwycony nie jestem, ale nie dziwią mnie one. Łatwiej coś skopiować, niż opracować od zera, a zrozumienie dla przestrzegania praw autorskich wciąż jest bardzo niskie.
AK74 – No właśnie wracamy do tematu reklam i wydawców. Na czym zatem mają zarabiać portale jeśli nie na reklamie właśnie? Powiedzmy, że oprócz reklamy graficznej dorzucimy jeszcze programy lojalnościowe i afiliację. Eksperymenty z opłatami (Murdoch) za treści pokazują, że na tym nie da się zarabiać tyle żeby utrzymać dziennik czy choćby tygodnik..
PM – Portale i prasa to różne rzeczy, nie należy ich mylić. Portale mają zarabiać na reklamie, na tekstach sponsorowanych, na umowach partnerskich etc. Reklama nie musi być aż tak agresywna, jak dziś – masa flashowego śmiecia. Być może przyszłością są reklamy takie, jakie widzimy na Facebooku – niewielkie, niezbyt drażniące, kierowane do konkretnego odbiorcy według jego profilu. Zresztą popatrz na niedawną emodyskusję o AdBlocku – ludzie portali okopali się na stanowisku „mamy rację bo mamy rację” i wciąż myślą po staremu. Nie chcą zaoferować mi reklam w takiej postaci, dzięki której miałbym korzyść nie tylko z darmowego tekstu, ale i z reklamy dostosowanej do mojego profilu. Z kolei ja nie chcę oglądać krzyczących wielkich flashowych bannerów z treściami mnie nie interesującymi.
Eksperymenty z opłatami za treści na razie trwają za krótko, żeby mówić o porażkach. Tak naprawdę zarówno płatny dostęp, jak i aplikacje na iPada, to wciąż jedynie testy. News Corp. jest na polu płatnego dostępu pionierem i przeciera szlak. Jeśli inni wydawcy nie pójdą tropem Murdocha, to z pobierania opłaty za treści z dzienników może nic nie wyjść.
AK74 – Powiedzmy, że chwilowo opanowaliśmy pożar i zaczynam wiązać koniec z końcem. Tymczasem Google oprócz skanowania książek chce być największym dostarczycielem newsów na świecie. Jak mały wydawca z takiego kraju jak Polska może walczyć z Google?
PM – Jeśli koniecznie chce walczyć, może poprosić dział IT o wrzucenie w nagłówek serwisu deklaracji blokującej robota Google – to wystarczy. Tyle że… tak naprawdę po co mały wydawca z Polski miałby w ogóle walczyć z Google?
Mały wydawca najczęściej opanował jakąś niszę tematyczną, z której informacje do Google News nie trafiają. Tam mogą trafiać informacje z dzienników i czasopism ogólnopolskich, z portali czy dużych serwisów internetowych. Małemu wydawcy robot Google jest potrzebny do promowania treści, bo bez zaindeksowania jego strony nie pojawią się w wyszukiwarce, a tym samym osoba zainteresowana niszową treścią nie odnajdzie serwisu.
AK74 – Jak według Ciebie będzie wyglądał rynek prasowy za 10 lat?
PM – Moja iMagicBallPro nie wróciła jeszcze z serwisu ;) Dziesięć lat to epoka, zwłaszcza jeśli chodzi o Sieć i rzeczy z nią powiązane, a prasa jest już nieodwołalnie związana z Siecią. Dekadę temu mieliśmy eksplozję bańki internetowej i zupełnie serio pisano wówczas, ze Internet nie będzie się nadawał do robienia interesów, raczej pozostanie ciekawostką dla jajogłowych.
Za 10 lat prasa będzie nadal istniała, choć niekoniecznie w formie znanej nam dziś. Ba, być może dziś nie uznalibyśmy tej formy za prasę? Ale też da się kupić doskonale nam znaną papierową gazetę, która po lekturze posłuży jako opakowanie do śledzi czy podpałka. Tego tablet nie zapewni ;)
AK74 – Wierzysz w to, że w bliskiej przyszłości gazety będą tworzone przez obecne „redakcje portali” na zasadzie „szyjemy na miarę informacje dla naszej małej grupy czytelników”? Podział na redakcję „zwykłą” i „portalową” zatrze się a wydawanie gazet będzie raczej wizerunkowym działaniem?
PM – To nie jest kwestia wiary. Od paru lat trwają procesy łączenia newsroomów „papieru” i działów internetowych. Efekty są różne, bo w grę wchodzą umiejętności pracowników, pozycja działów w firmie czy wizja tego konkretnego newsroomu. Tym niemniej ten trend będzie utrzymany, bo wspólny newsroom to oszczędność.
Nie wierzę natomiast w „szycie treści na miarę” dla małych grup odbiorców przez portale. One nie mają małych grup odbiorców, to domena prasy i serwisów specjalistycznych, gdzie liczy się wiedza z danej dziedziny. Portal nie skroi treści dla akwarystów, modelarzy czy zainteresowanych snowboardem, bo to zbyt niszowe grupy wymagające zbyt wyspecjalizowanej treści.
Pytasz, czy wydawanie gazet będzie działaniem wizerunkowym. Na razie działanie „w papierze” to wciąż działalność komercyjna. Tytuły mają się utrzymywać, inaczej będą zamknięte. Najnowszy „Press” publikuje listę medialnych niepowodzeń 2010 roku i znajdziesz tam m.in. miesięcznik „Amelia” zamknięty po dwóch numerach, kwartalnik „Prime” zamknięty po roku czy „Enter – najlepsze programy” zamknięty po pół roku. Za jakiś czas niektóre znane tytuły zapewne będą wydawane wyłącznie z powodów wizerunkowych.
AK74 – Mniejsze zyski ze sprzedaży to mniejsze redakcje, zwolnienia i mniej wartościowych tekstów. To powoduje zmniejszanie nakładu i odpływ reklamodawców. Efektem jest „tabliodyzacja” treści, tworzenie ich przez grupę mało doświadczonych ludzi z mało ciekawymi pomysłami i umiejętnościami…
PM – Mówisz o kilku różnych zjawiskach. Komercjalizacja mediów na pierwszym miejscu stawia zyski, na drugim jakość treści. Jeśli jakość pomaga w zwiększeniu zysków, to dobrze. Mniejsze zyski ze sprzedaży i reklam mają wpływ na obniżki pensji czy zwolnienia w redakcjach. Dobry dziennikarz kosztuje, a wedle powiedzenia każdego fachowca da się zastąpić skończoną liczbą studentów.
Tabloidyzacja, czyli skupienie się na krwi, przemocy i pieniądzach, to rzecz naturalna dla mediów i znana od końca XIX wieku. Dzięki zmianie tematyki gazety „New York Word” Joseph Pulitzer odniósł sukces i zwiększył jej nakład z 15 do 600 tysięcy egzemplarzy. Zaraz po I wojnie światowej pojawiły się w Polsce „czerwonaki” – „Kurier Czerwony” i „Express Poranny”, które były odbierane przez inteligencję tak, jak dziś odbierany jest „Fakt”.
Zrobienie dobrego tabloidu to sztuka. Wejście „Faktu” na polski rynek to była dobrze zaplanowana operacja – podebranie 25 dziennikarzy „Superakowi”, dogadanie się w sprawie prezentacji „Faktu” w eksponowanych miejscach w punktach sprzedaży, wreszcie kampania promocyjna obejmująca reklamy w TV, konkursy etc. Wszystko po to, żeby klient kupił choć jeden egzemplarz. Udało się, bo „Fakt” za złotówkę był kupowany „przy okazji” i w wielu domach zagościł jako pierwsza gazeta, w innych zastąpił te droższe.
AK74 – Zgłasza się do Ciebie inwestor z dość pokaźną sumą pieniędzy. Warunek – chce stworzyć wersję elektroniczną swojej gazety – w bliskim czasie zminimalizować straty i spadek nakładów w „papierze” na rzecz „Internetu”. Nie możesz zwolnić dużo osób ale musisz rozwijać szybko wersję elektroniczną. Dałbyś się namówić?
PM – Wszystko zależy od warunków. I nie mówię tu o kwocie na fakturze, ale od tego, jaki to rodzaj pisma, jakich ma czytelników, jaką ma o nich wiedzę, na jakim etapie „usieciowienia” są zatrudnieni w nim ludzie, na jakim etapie rozwoju jest jego konkurencja etc. Teraz właśnie pracuję z młodym wydawnictwem nad jego obecnością w Sieci, mają niezłe perspektywy ;)
PS. Ciekawą perspektywę „czytanie książek w Empiku” prezentuje szef wydawnictwa Egmont