Wygląda na to, że czwarta część filmu (każdego) jest skazana sukces finansowy (ale nie oszałamiający) natomiast krytykę fanów i branży. „Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach” potwierdzając tę regułę w całej rozciągłości. Dla osób, które jeszcze nie miały okazji zobaczyć tego filmu ostrzegam, że w tekście znajdują się spojlery (nie, nie te samochodowe)..
Franzcuzi mają takie ładne słowo „cliché”. Idąc do kina (3D!) na najnowszą produkcję „nowego mistrza kina przygody” jakim okrzyknięto producenta Jerrego Bruckenheimera spodziewałem się powtórek i nawiązań ale nie w takiej skali. W zasadzie średnio zdolny widz może za pomocą copy+paste zrobić własną wersję IV części przygód Kapitana Jacka Sparowa zrobi sam swój „fan film” wykorzystując w tym celu poprzednie części. Być może z lepszym skutkiem.
Tym, którzy nie lubią dużo czytać powiem to już teraz. Nie ma w tym filmie powiewu, ba nawet bryzy niczego nowego. Szkoda kasy. Oszczędźcie kasę na bilety i idźcie się upić – będzie was bardziej bujało.
Bardzo, bardzo zdziwiony jestem po co (kurde wiem po co – dla kasy) kazano mi włożyć okulary przed seansem. W filmie są dwa (dosłownie dwa!) momenty kiedy 3D jest potrzebne. Całość filmu można spokojnie obejrzeć w tradycyjnym kinie bez straty jakości czy samego klimatu. Na temat problemów współczesnej popkultury (w tym i przemyśle filmowym) wyżywałem się tutaj. Żeby skopać i przebić osikowym kołkiem złą kontynuacją Indiany Jonesa pociłem się tutaj. Okazuje się, że za ten sam temat będę musiał wziąć się po raz trzeci (oby nie czwarty!)
Pierwsza tetralogii „Piratów” okazała się zaskoczeniem dla wszystkich. W branży filmowej mówiono, że filmy o piratach to gotowy schemat na klęskę komercyjną. Od czasów „Piratów” Romana Polanskiego nikt na poważnie i z dużym budżetem nie próbował zmierzyć się z klimatami spod znaku bandery z czaszką. Disney podobno dał się namówić na sfinasowanie filmu ponieważ uznał, że..będzie on dobrą reklamą „parku tematycznego”. Ryzyko się opłaciło, brawurowa rola Kapitana Jacka Sparrowa przeszła do legendy a widzowie zagłosowali portfelami – ogromny sukces finansowy zdecydował o nakręceniu kolejnych części. I zaczął się dramat. Dramat w czterech odsłonach (jak do tej pory).
To co było fajne, miłe, przytulne i swojskie nagle musiało zostać nadmuchane do rozmiarów nowego uniwersum aby pomieścić krakena, Daviego Jonesa, kolejnych potworów, wyspy skarbów, rzutkich umarłych piratów i kolejne postacie drugoplanowe. Zapachniało „Gwiezdnymi Wojnami” ale głównie poprzez mętlik intryg, zmian stron, zwrotów akcji i zmian lokacji. Za dużo, zbyt kolorowo.
Przemycany (w części trzeciej) wątek końca świata „prawdziwych piratów” na rzecz cywilizacji technicznej, postępu i korporacji (pod postacią nawiązań do Kompanii Wschodnioindyskiej) zginął w natłoku pędzącego scenariusza do miejsca w którym ponownie Jack Sparrow odpływa na tle zachodzącego słońca aby powrócić w kolejnej części.
Lubię kino akcji, przygody i czystej odmóżdżającej rozrywki. Za to płacę wydając kasę na bilet popcorn i colę. Chcę wyprać swoją głowę od trosk codzienności i przez dwie godziny wbić się w inną rzeczywistość. Niestety ta sztuka jest coraz mniej popularna. Zrobienie dobrego filmu akcji w którym efekty specjalne nie dominują nad fabułą jest w obecnym kinie bardzo trudno znaleźć. Niestety.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że scenariusz filmu „Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides” jest mało udaną kopią obrazu „Indiana Jones i Ostatnia Krucjata„. Wymienię tylko kilka „zapożyczeń”: motyw poszukiwań „wody życia”, uzdrawianie umierających przyjaciół, motyw kielicha (!), zapobieganie aby znalezisko nie wpadło w ręce „złych” (w tym wypadku hiszpańscy katolicy co akurat mi się podobało), zniszczenie „świątyni” i tak dalej i tak dalej.
Nie da się ukryć, że czwarta część „Piratów” zjada własny, mdło pachnący (coraz bardziej) rybi ogon. Kapitan Czarnobrody jest marną kopią Barbossy. Penelope Cruz jako kobieta pirat jest marną imitacją Elizabeth. Nawiedzony „cny” misjonarz nie dorasta do pięt (słabiutkiej ale charakterystycznej) postaci młodego pirata granego przez Orlando Blooma (według mojej żony to jest największ wada – podczas seansu parę razu wzdychała za Legolasem).
Zaczarowany okręt słuchający się rozkazów kapitana to przecież Czarna Perła z części pierwszej. Groźne zombie to przecież umarła załoga zmieniona przez klątwa azteckiego złota. Takich „kreatywnych zapożyczeń” można mnożyć – widać jak na dłoni, że scenarzyści wpłyneli nie na „nieznane wody” ale na twórczą mieliznę.
Dla obrony zarządu Disneya przyznać trzeba szczerze – czwarta część serii zawsze jest zła. „Gwiezdne Wojny” epizod IV (czyli pierwszy „nowej trylogii”) wziął się sam Lucas. Na postać drugoplanową (ale ważną) wybrał głupawego Jar Jar Binksa czym zabił klimat poprzednich części SW.
Czwarta część serii „Alien” jest kiepska (eufemistycznie mówiąc). Czwarta część przygód dzielnego archeologa Jonesa zakrawa na dowcip w złym stylu. Pewnie można znaleźć przykład dobrej kontynuacji serii ale cóż – jeden wyjątek nie potwierdzi reguły w tym wypadku. Na czwartych częściach połamali sobie zęby Lucas, Spielberg i jak widać również „złote dziecko” epoki „bum i bang” Jerry Bruckenheimer.
Niestety w obozie Disneya już szepcze się o kolejnych częściach. Z utęsknieniem czekam na moment kiedy sprzedaż klocków lego z tematem piratów przebije wpływy z biletów.
Może wtedy ktoś się opamięta i krzyknie „parley!”