Artur Kurasiński – Cztery lata temu skończyłaś pisać swoją pierwszą książkę “Ani żadnej rzeczy” i szybko się okazało, że oprócz tego, że już stworzyłaś dzieło ktoś musi „tylko” je wydać. Jak wygląda proces zabiegania o uwagę wydawcy w Polsce?
Sandra Borowiecky – Jak wygląda? A spróbujesz wyobrazić sobie baletnicę, damski odpowiednik Jamesa Bonda i tancerkę z klubu go-go w jednym, która próbuje wszystkich sztuczek na raz? Tak właśnie wygląda ten proces. Ja to nazywam intelektualną prostytucją na najwyższym poziomie. I proszę autorów, żeby nie czuli się urażeni. Bo ja ich podziwiam. Naprawdę.
Sztuką samą w sobie jest żyć, mieć co jeść, pisać, i jeszcze nadganiać oczekiwania wydawcy. A co do mnie, to cztery lata temu skończyłam pisać swoją drugą książkę. Pierwsza była powieść napisana w wieku dwudziestu lat, oparta na autoterapii. To właśnie „Psychoterapia” była moim debiutem. Debiutem kosztownym emocjonalnie i życiowo, bo „premiera” (to za duże słowo biorąc pod uwagę niefartowny brak profesjonalizmu wydawcy), zbiegła się w czasie z zamieszaniem jakie wywołałam publikując list i reportaż „Wyzysk Polski”, co pewnie doskonale pamiętasz i ty, i twoi odbiorcy.
Skończyło się na tym, że rękopis ukryłam w głębokiej szufladzie. Pierwsze doświadczenia z wydawcą wryły mi się w pamięć na długo. To była doprawdy dobra lekcja życia, od tego jak nie dać się wrobić w źle skonstruowaną umowę licencyjną, aż po kontrolowanie procesu wydawniczego. Autor współpracujący z wydawcą, czy dużym, czy małym „kurdupelkiem”, ma tyle samo do powiedzenia – niewiele.
A jeśli jeszcze jest debiutantem, który nie ma pojęcia o tym jak powinno się wydawać książki, to jest to po prostu skok na główkę do sadzawki. I teraz wrócę do „Ani żadnej rzeczy”. Mogę powiedzieć, że pierwsze parszywe doświadczenia z wydawcą, nauczyły mnie ostrożności. Ale i ta nie zda się na wiele, jeśli odzywa się do Ciebie gigant taki jak Grupa Foksal. Miękniesz, bo wiesz, że to twoja szansa.
Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy, te cztery lata temu. Łykałam uwagi, wskazówki i poprawki jakie podpowiadała mi redaktorka, z którą miałam konsultacje. I teraz uwaga – miałam konsultacje, sądząc naiwnie, że to pierwszy etap procesu wydawniczego.
Byłam pewna że Grupa Foksal wyda moją powieść. Po kilku miesiącach czytania poprawionej wersji, zdobyli się na odpowiedź mailową, brzmiącą „nie wydamy, cześć i czołem. Nie powiemy ani dlaczego, ani co masz robić dalej”. Wzięłam więc rękopis, i poszłam do dyrektorki wydawnictwa Muza.
Tam usłyszałam, że „to się nie sprzeda, bo takich książek jest na rynku mnóstwo”. Możesz sobie wyobrazić, jak się czułam wychodząc z tego spotkania. Jak zbity pies łaziłam po Warszawie, zastanawiając się jakim prawem ktoś ma decydować o tym, czym jest, a czym nie jest moja książka, i czy się sprzeda czy nie, nie podejmując nawet trudu dokładnego przeczytania rękopisu. To nie było fair. Po prostu.
Artur Kurasiński–Po tym doświadczeniu postanowiłaś sama zacząć wydawać swoje książki czyli po prostu założyć wydawnictwo. Zrobiłaś to dwa lata po zakończeniu prac nad książką. Rozumiem, że nie udało się znaleźć w Polsce wydawcy, który chciał wydać Twoje książki? Dlaczego?
Sandra Borowiecky – Pewnie gdybym połaziła od drzwi do drzwi z rękopisem, przez jeszcze kolejne dwa lata, jakiś wydawca by się znalazł. Tyle że po doświadczeniach z pierwszą książką, a potem z Grupą Foksal i Muzą, doszłam do wniosku że nie chcę czekać. Nie było na co.
Chciałam wydać swoją książkę, nie czując, że przy okazji tracę cząstkę siebie, swojej niezależności jako autor. Pamiętaj też, że temat książki nie jest łatwy. Uderzam w Kościół, w powiązania Watykanu z nazistami, podważam Nowy Testament i do tego wyciągam ciemne karty współczesnej historii, od możliwej ucieczki Hitlera, po współpracę państw Europy, USA i Ameryki Południowej w tuszowaniu zbrodni nazistów.
Kto by chciał ryzykować wydawanie czegoś takiego, i to w kraju, który podlega władzy Kościoła od lat? I to jeszcze stawiając na debiutanta, który nie pociągnie promocji nazwiskiem, jak Dan Brown? Zbierając wszystkie za i przeciw, wolałam zaryzykować, i zrobić coś samodzielnie. Uznałam że wolę działać, niż czekać.
Artur Kurasiński– Każdy twórca ma ogromne ego. Autor książek tym bardziej. Strasznie ciężko się przyznać przed samym sobą, że problem może leżeć po mojej stronie – ergo to co piszę jest słabe I nikomu się nie podoba. Miałaś taką refleksję?
Sandra Borowiecky – Mam wrażenie, że wszystko na ten temat powiedział już Stephen King we wstępie do „Mrocznej Wieży”. Kiedy mam mieć rozbuchane ego, jeśli nie wtedy, kiedy debiutuję? Jak inaczej powiem światu, ej, ty, wielka kulo podtrzymywana przez słonie, teraz moja kolej na sukces?
W dzisiejszych czasach autor bez rozbuchanego ego jest nikim. To ego autora, w połączeniu z zapędami narcystycznymi, są jednym z głównych warunków powodzenia sprzedaży jego „dzieł”. Kiedyś książka broniła się sama, tak mówią krytycy. A ja dopowiadam, że kiedyś książka miała nakład kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, i premier w miesiącu było kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt, a nie, jak jest teraz, kilkaset.
Dziś książka, czy to debiut, czy kolejna powieść uznanego pisarza, może być słaba jak pogoda w listopadzie, a i tak dobra promocja i to, że autor jest wspaniałym produktem, są głównym warunkiem sukcesu.
Jeśli sobie uświadomimy, że nasze dzieło leży w dyskoncie obok podpasek, masła i przecenionych majtek, można nabrać właściwej perspektywy co do tego, jak traktować jakość swojej pracy i to, czy się jest dobrym czy złym autorem. Kryteria jakimi posługują się wydawcy oceniając jakość pracy autora, są dla mnie tak samo wiarygodne jak to, czy wróżki potrafią fruwać.
Artur Kurasiński– Wydawanie książek oznacza na początku przede wszystkim sfinansowanie druku. Jak sobie z tym poradziłaś? Miałaś doświadczenie w kontroli procesie
druku, odbieraniu nakładu, transporcie, składowaniu go?
Sandra Borowiecky – Kiedy zdecydowałam się założyć swoje wydawnictwo, uznałam że chcę połączyć to z niezależnością także w kwestii dziennikarstwa. Pozyskałam pożyczkę unijną. Nie udałoby się to, gdyby na mojej drodze nie pojawił się człowiek, który pomógł mi postawić fundament pod marzenia. To Artur Nowak Gocławski. To dzięki niemu ruszyłam z miejsca.
Z 40 tysiącami złotych, mogłam zacząć. Oczywiście, to małe pieniądze patrząc z perspektywy kwot jakie duzi wydawcy wykładają na sfinansowanie samego procesu wydania książki, od redakcji, korekty, przez projektowanie okładki, skład, łamanie, druk, magazyn… Oni mają narzędzia, ja nie miałam niczego. I wiedzy też nie miałam. Żadnej. Uczyłam się w praktyce, wydając pierwszy nakład „Ani żadnej rzeczy” w ilości 1500 egzemplarzy.
Pamiętam ten dzień, grudniowy, zimny, kiedy autobusem pojechałam do drukarni, żeby odebrać pierwsze kilkadziesiąt książek. Przejechałam z nimi , w torbie na ramieniu, przez całe miasto, w zupełnym amoku – sam widok palet załadowanych stosem moich książek, przyprawił mnie o drżenie nóg. Co ja z tym zrobię? Jak to sprzedać? Nie ma co ukrywać, że wtedy dotarło do mnie, że władowałam ponad dwadzieścia tysięcy złotych w inwestycję, która może się nie zwrócić. Bo to przecież „tylko” książki.
Kontrowersyjne, to fakt. Ale jednak „tylko” książki. Wydane w kraju, w którym mało kto czyta. Jak teraz myślę o tym pierwszym doświadczeniu z wydawaniem, mam poczucie, że popełniłam wszystkie możliwe błędy – od przepłacenia za druk, przez wybór złego formatu książki, po proces promocji i dystrybucji. Ale dzięki temu dziś umiem wiele więcej niż wtedy. I cholera, wiem że było warto dźwigać na plecach te setki kilogramów, żeby je wnieść do domu rodziców. Bo przecież na magazyn nie było mnie stać.
Artur Kurasiński– Masz już wydrukowaną, przewiezioną I położoną na półce książkę. Teraz musisz zadbać o promocję i sprzedaż. To chyba prosty element – wysyłasz do prasy, recenzentów I mediów egzemplarze autorskie i czekasz aż odpowiednie osoby napiszą pozytywną recenzję…
Sandra Borowiecky – Tak, tak. W między czasie bierzesz laskę, idziesz nad Wisłę, uderzasz laską o taflę wody, fale rozstępują się, przechodzisz z praskiej strony na Powiśle, gdzie w glorii chwały witają cię tysiące zakochanych w tobie czytelników… I żyli długo i bogato, a dodruki sięgały setek tysięcy. Bzdura, no przecież.
Książki leżą w pokoju na podłodze, dwa wielkie stosy, zafoliowane i zabezpieczone. Potykasz się o nie każdego dnia, z coraz większą lękliwością zerkając na ich szczyt, który ani drgnie ku dołowi. Z początku korzystałam z dystrybucji wyłącznie własnym kanałem, to znaczy sprzedając przez swój sklep. To okazało się niewystarczające.
Dziś wiem dlaczego, ale wtedy mogłam tylko korzystać z narzędzi, jakie wydawały mi się odpowiednie, czyli marketing szeptany, komunikacja przez Facebook , Instagram, niewielka baza mailingowa i lista kolegów – dziennikarzy, którzy aż tryskali chęcią pomocy debiutującej koleżance.
Z perspektywy dwóch lat wiem, że wysyłanie książki dziennikarzom literackim, jest stratą czasu. To kółko wzajemnej adoracji, uzurpujące sobie prawo do sięgania jedynie po to co ich zdaniem najlepsze, jakby książki były truflami. Warowanie pod drzwiami redakcji z paczką na którą większość zerka jak na odbezpieczony granat, może być trucizną dla debiutującego self publishera z kilku powodów.
Po pierwsze, bo traci cenny towar czyli egzemplarze książek, po drugie, bo traci cenny czas, a po trzecie, bo traci poczucie, że jest wart więcej niż całe to stado krytyków – egocentryków, którym się zdaje że wydawcy są im winni pokłony i wieczną cześć. Sporo więcej daje wysyłanie książek blogerom, choć i tu należy najpierw zapytać czy chcą.
Bo większość ceni się na tyle, że debiutantów nie czytuje. No chyba że walnie się im zapowiedź o ucieczce Hitlera i o tym, że jego dzieci mają się całkiem nieźle, tylko ścigają ich ludzie z Watykanu i tajemnego bractwa. Wtedy można liczyć na to, że kilku, no, kilkunastu, łaskawie zgodzi się przeczytać. I może kilku z nich zamieści recenzję.
Z tych recenzji niewiele wynika, jeśli się wokół książki i samego autora nie zbuduje grupy ludzi, którzy czytają, chcą czytać albo szczerze nienawidzą autora, i lubią się z tym obnosić publicznie. Krytyka książki jest pomocna. Pomaga wzbudzać emocje. Im skrajniejsze, tym lepsza sprzedaż, czy to w twoim własnym sklepie, czy w księgarniach.
Artur Kurasiński– Ciężki temat: EMPIK. Każdy autor chyba chce żeby jego książki tam się znalazły bo to jest największa sieć księgarni w Polsce. Tobie się udało ale nie za pierwszym razem.
Sandra Borowiecky – Tak, Empik to jest faktycznie trudny temat. Bo jak już twoje książki znajdą zaszczytne miejsce na półkach w salonach w całej Polsce, myślisz że złapałeś pana Boga za nogi. Szybko okazuje się, że do sukcesu to jednak nie ta droga.
To znaczy fajnie jeśli się uda, jeśli w końcu widzisz swoje książki obok tych kultowych pozycji światowej sławy autorów, ale to znowu tylko pokarm dla ego autora i mały prestiż dla wydawcy. W moim przypadku było tak, że pierwszy nakład „Ani żadnej rzeczy” był w internetowej sprzedaży Empiku, do salonów nie miałam wstępu.
Bo za mały wydawca i książka za cienka, musi być pękata, tłusta, taka, żeby się wyróżniała pośród setek innych. Do Empiku wchodzi się przez dystrybutora, dużego dystrybutora. W moim przypadku to podpisanie umowy z firmą L&L otworzyło drzwi do salonów. Ale samo bycie w Empikach, niewiele daje. Nie wpływa na sprzedaż aż tak jak można to sobie wyobrażać.
Dla porównania – Empik.com sprzedał kilkaset egzemplarzy pierwszego nakładu „Ani żadnej rzeczy” w dwa miesiące. Tyle samo pierwszej i drugiej części sprzedają salony Empik od trzech miesięcy, i szału nie ma. Największą sprzedaż mam i tak w internetowych księgarniach.
A żeby książki sprzedały się w Empiku, musisz mieć minimum dwadzieścia tysięcy na zapłacenie za promocję, czyli choćby wyłożenie książek na stołach, czy frontem do klienta, żeby ktoś kto wchodzi do działu z którym identyfikujesz swoje dzieła – w moim przypadku sensacja, kryminał – w ogóle zobaczył twoje książki.
Jak nie zobaczy, nie weźmie do ręki. Jak nie weźmie do ręki, nie zastanowi się czy kupić. No chyba że pójdzie do Empiku bo wie, że tam są obydwie części, i nie musi czekać aż sklep internetowy dostarczy mu je do domu. Ale to nie jest wielka promocja i nie robi wielkiej sprzedaży. Nie dla self publishera z rozbuchanym ego.
Artur Kurasiński – Pewnie znasz wyniki sprzedaży książki Michała Szafrańskiego (na chwilę obecną to jest 35 tysięcy egzemplarzy). Michał od samego początku postawił na swoje kanały I zbudował całe zaplecze logistyczne do tego. Nie potrzebuje EMPIKu ani innego pośrednika. Nie kusiło Cię zrobić podobnie?
Sandra Borowiecky – Jasne że kusiło! Jak mogło nie kusić, skoro dystrybucja książek do księgarń zabiera nawet 60% wartości egzemplarza. Wyobraź sobie, że z ceny 34,90, ty, wydawca, dostajesz ledwie połowę tego, albo mniej. I to po czterech miesiącach od wystawienia faktury dystrybutorowi.
Przez pierwsze miesiące od premiery sprzedawałam książki w swoim sklepie. I co? I marnie było. W przeciwieństwie do Michała, który robi genialną robotę, ja nie mam poradnika, tylko powieść. Moje książki nie służą obniżeniu domowych wydatków, ani nie uczą podstaw ekonomii. Jeśli już, uczą podstaw samodzielnego myślenia o historii.
Michał ma zupełnie inny zasięg, ogromny zasięg, który wypracował przez lata prowadzenia bloga. On jest ludziom potrzebny, on ich uczy. Ja daję ludziom dobre czytanie, ale czytanie w formie rozrywki, nawet jeśli książki które piszę mają jakąś tam misję, o czymś tam opowiadają. Pamiętaj też, że moja marka w chwili wydawania pierwszej książki zwyczajnie nie istniała.
To całkiem inny przypadek od tego, co udało się Michałowi. A swoją drogą, wiem od niego, że lekko też nie miał. I nie ma. Wkłada w swoją robotę mnóstwo wysiłku. Ja też. Tylko dzieli nas na dzień dzisiejszy kilka lat doświadczeń, które on już ma, a ja dopiero zdobywam.
Artur Kurasiński–Sprzedałaś 5 tysięcy egzemplarzy swojej książki. Zarobiłaś na tym czy jesteś “pod kreską”? Pytam się bo podobno udało Ci się zainteresować inwestora tym co robisz. To podmiot branżowy czy osoba, której po prostu spodobała się Twoja twórczość?
Sandra Borowiecky – Poczekaj, powoli, bo sama się pogubię. Sprzedałam cały pierwszy nakład „Ani żadnej rzeczy”, czyli te 1500 egzemplarzy. Potem napisałam drugą część „Która jego jest”. W między czasie, dokładnie rok temu, pojawił się inwestor. To osoba prywatna, Niemiec, mieszkający od lat w Polsce. Brzmi to surrealistycznie kiedy mówię, że Niemiec sfinansował wydanie książek które dotykają nie tylko mojej, ale i jego historii. Które odsłaniają ciemne karty historii, mówiąc o ryzyku odradzającego się nazizmu. On po prostu uwierzył w moją pasję.
Założyliśmy spółkę, w którą zainwestował sto tysięcy złotych. Niewiele, ale wystarczyło żebym mogła wziąć rozbieg. Równolegle do wydania drugiej części w nakładzie 6 tysięcy, zrobiliśmy drugie wydanie „Ani żadnej rzeczy”, 5 tysięcy książek. Od kwietnia do lipca, zafakturowaliśmy 3,5 tysiąca egzemplarzy. Pamiętaj że dystrybutorzy raportują sprzedaż z opóźnieniem około miesiąca.
Czyli wiemy co było w czerwcu, lipcu, a o sprzedaży z sierpnia dopiero się dowiemy. Co do bycia pod kreską, czy nad – jeśli chciałabym patrzeć na self pblishing w kategorii „sprzedam, zarobię, kupię jedzenie, opłacę rachunki”, byłabym na plusie. Tyle że my wszystkie pieniądze inwestujemy. W rozwój, w kolejne książki, w organizowanie debat o ryzyku odradzającego się nazizmu, w rozwój magazynu reporterskiego.
I właśnie dlatego, cały czas jesteśmy pod kreską. A ja, prywatnie, jeszcze długo będę pracowała na to, żeby było mnie stać na wakacje czy inne przyjemności. Przypuszczam że potrzeba jeszcze roku, żebyśmy zaczęli osiągać nie przychody, ale zyski na poziomie kilkudziesięciu tysięcy miesięcznie.
Artur Kurasiński–Jak sobie radzisz z mediami społecznościowymi? Udało Ci się wypracować własną strategię promocji? Czy po prostu płacisz za reklamy?
Sandra Borowiecky – Moją strategią jest brak strategii. A przynajmniej od tego zaczynałam. Nie mając pojęcia o tym jak działa marketing w digitalu, uczyłam się na własnych błędach.
Pierwszą cenną lekcją były właśnie płatne reklamy na Facebook. Cokolwiek, jakkolwiek i klikanie „promuj” to strata 100% budżetu jaki się ma. Dopiero kiedy włączyłam moje rozbuchane ego debiutantki, reklamy opłacane na Facebook zaczęły naprawdę sprzedawać książki i powodować, że ludzie zaczęli szukać „Ani żadnej rzeczy” w księgarniach.
Z 10 tysięcy złotych wydanych na reklamę w Internecie, zwróciła się w czasie trwania kampanii (trzy miesiące) cała kwota, i do tego z nawiązką która pokryła stratę z pierwszej, nieudanej kampanii, kiedy jeszcze nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Po miesiącach płatnych kampanii, postawiłam na budowanie relacji z tymi, którzy już są moimi czytelnikami, i mogą spowodować, że pojawią się kolejne osoby.
Czyli znowu marketing szeptany. To co wiem z perspektywy dwóch lat, to to, że ludzie czują kiedy chcesz im wcisnąć swój towar, i wcale tego nie lubią. Lubią za to być doceniani, zauważani. Jak czytelnicy bardzo chcą być blisko autora, i najlepiej jeśli autor umie się sprzedać, czyniąc się produktem exclusive dostępnym 24 godziny na dobę. Taki około-literacki Wielki Brat. Kupią książkę, jeśli polubią autora, albo go znienawidzą. Taka skaza naszych czasów.
Artur Kurasiński–Powiedzmy, że czyta ten wywiad osoba, która chce zacząć przygodę z pisaniem książek a nawet marzy jej się wydawanie ich w Polsce. Co byś poradziła takiej osobie bazując na własnym doświadczeniu? Od czego ma zacząć?
Sandra Borowiecky – Serio? Mam powiedzieć co ja bym zrobiła? Nigdy nie zapłaciłabym za to, że ktoś wyda moją książkę. To ostatnio coraz powszechniejszy sposób na złapanie „klienta” – my wydawnictwo, damy ci naszą wiedzę, a ty, autor, dasz nam swoje dzieło, i dopłacisz za to, że je wydamy. To bzdura. W ten sposób morduje się ideę bycia autorem.
Nie poszłabym też do wydawcy, który na wstępie mówi mi co zmieni w treści żeby książka się dobrze sprzedała, albo że zamiast mojego imienia i nazwiska, od teraz dostanę pseudonim, który wymyśli sam wydawca. Mówiąc szczerze, gdybym zaczynała i miała to doświadczenie które mam dziś, kupiłabym dużo lodu, butelkę bourbonu, wzięła kartkę, długopis i uczciwie zastanowiła się jak to widzę nie dziś ani jutro, ale za miesiąc, dwa, pół roku i dwa lata.
Bo prostytucja intelektualna jest dobra, jeśli ma się ku temu predyspozycje. Można być autorem wydającym u dużego lub małego wydawcy, jeśli nie ma się zapędów biznesowych i nie wie się czy pisanie to jest miłość, czy tylko jednorazowy numerek.
Bo self publishing jest jak związek. Albo wchodzisz na 100%, albo wcale. Inaczej efekty będą marne. Kiedy już zastanowisz się nad tym czego chcesz, możesz zerknąć na swój rękopis, próbując zmienić punkt widzenia z ja autor, na ja wydawca.
Jeśli to przetrwasz, i dalej będziesz chciał wydawać swoje dzieło, dobrze jest iść taką drogą: dopracuj produkt (redakcja, korekta), dobierz ładne opakowanie (okładka), jeszcze raz dopracuj jakość dopracowanego produktu (skład, łamanie), znajdź dobrą, sprawdzoną fabrykę (drukarnia, najlepiej duża, pamiętaj że opłaca się drukować więcej niż 2 tysiące egzemplarzy, mniej zazwyczaj kosztuje dużo drożej), zastanów się gdzie są twoi klienci (dystrybucja) i działaj (jestem autorem, moje ego bucha do stratosfery i jeszcze dalej).
Artur Kurasiński–Ebooki i audiobooki – warto inwestować w wersje elektroczniczne swoich książek?
Sandra Borowiecky – Ebook to zawsze dobra inwestycja, bo stosunkowo tania w porównaniu z drukiem książki. Przychód z ebooka to od 15 – 25 złotych za „sztukę” kiedy sprzedajesz w swoim sklepie, i nieco mniej, bo 40 – 60% z ceny netto, kiedy sprzedajesz przez pośrednika, czyli księgarnie internetowe.
Z audiobookami nie mam dobrego doświadczenia. Z inwestycji w produkcję na poziomie kilku tysięcy złotych, po pięciu miesiącach nie zwróciła się nawet połowa. Może to kwestia zdzierczych praktyk monopolistów sprzedających audiobooki, którzy wyliczają stawki dla wydawcy według niemal kosmicznych wzorów, a może po prostu audiobook powinno się produkować kiedy już sama książka ma bardzo dobrą sprzedaż.
Artur Kurasiński–Na wydawaniu książek w Polsce można zarobić? Czy chcesz wydawać inne pozycje czy tylko swoją twórczość? Pytam bo z takim doświadczeniem jakie zdobyłaś możesz pomagać w debiutach innym autorom.
Sandra Borowiecky – Od początku tym co wyróżnia mnie pośród innych jest to, że skupiam wszystkie siły na promowaniu siebie jako marki. To oznacza, że od treści które znajdują się w magazynie reporterskim, po książki wydawane przez Szpaltę, mówimy o moich autorskich dziełach. Czy da się na tym zarabiać? Tak, zakładając że po prostu chcemy mieć miesięczną pensję w wysokości 2 -3 tysiące złotych i spokojne życie, nie jeśli chcemy rozwinąć sprzedaż do poziomu kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy – tu żeby zarobić, trzeba poczekać minimum dwa lata.
Niestety zbyt mało autorów ma szansę dowiedzieć się czym tak naprawdę jest self-publishing. Nie chcąc otworzyć oczu na to, jak bardzo tuczą swoją krwią rynek książki, wolą udawać, że jest im u wydawcy dobrze. Jak może im być dobrze, skoro nie wiedzą, że wcale nie muszą mieć tych 5% tantiemów od ceny książki, że mogą mieć WSZYSTKO, całe 100%, albo po odliczeniu haraczu dla dystrybutorów, około połowy ceny książki.
Zakładając że koszty wydania 2 tysięcy książek zwrócą się w optymistycznym wariancie po sprzedaży 300 egzemplarzy, nie wygląda to jak wizja apokalipsy. Owszem, nie można usiąść i czekać aż samo się sprzeda, ale przecież nawet u dużych wydawców autor MUSI promować swoje książki. Dziwi mnie opór jaki pojawia się u autorów kiedy zaczynam im opowiadać jak wygląda samodzielne wydawanie książek.
Pomijam już, że to przez ich bierność, rynek książki jest obstawiony przez gigantów, którzy ani myślą dopuścić kogoś do korytka. Zależy mi na tym, żeby self-publishing zyskał w Polsce przynajmniej trochę szacunku, na który dawno już zasłużył na świecie.
Artur Kurasiński – Napisałaś do tej pory trzy książki, w tym “Ani żadnej rzeczy” oraz “Która jego jest”. Zaczęłaś pracę nad czwartą. Zawsze mnie to interesowało jak wygląda dzień osoby piszącej zawodowo książki – siadasz do komputera o 6.00 rano I pracujesz do 14.00 robisz przerwę na obiad i codziennie piszesz 10 stron?
Sandra Borowiecky – To jest wariant optymistyczny, przy założeniu że nie zajmujesz się prowadzeniem firmy która te książki ma sprzedać. Ja piszę nocami, wieczorami, tak żeby mieć spokój. Pod koniec, czyli kiedy mam nóż na gardle bo zbliża się czas premiery, po dwadzieścia godzin na dobę, czasem bez przerwy. Samo pisanie nie jest trudne, o ile masz pokorę i wiesz, że każda strona, każdy dialog, każde zdanie uczy cię warsztatu.
Trudniejsze jest zebranie materiału i ułożenie go w jedną całość, zwłaszcza kiedy pisze się kolejną część. To zajmuje kilka, czasem kilkanaście miesięcy. Tak było w przypadku „Ani żadnej rzeczy” i „Która jego jest”- obie są oparte na moim dziennikarskim śledztwie.
Artur Kurasiński –Zazdrościsz Bondzie i Mrozowi popularności i nakładów? Kto z pisarzy jest dla Ciebie wzorem?
Sandra Borowiecky – Czy zazdroszczę Bondzie i Mrozowi? Jeszcze jak! Bonda pracowała w redakcji Super Expressu, kilka lat wcześniej niż ja. Mróz jest ode mnie starszy ledwie dwa czy trzy lata. Obydwoje są doskonale prowadzonymi promocyjnie autorami. Są dziś tam gdzie są, czyli na szczycie, bo zaczęli wcześniej niż ja.
Poza tym skala działań promocyjnych i budżetów jakimi dysponują wydawcy promując ich książki jest kilkanaście razy większa niż ta którą mam ja. Czy mam z tego powodu usiąść i płakać? Czy mam udawać że nie wściekam się kiedy widzę kilometrowe kolejki czytelników ciągnące do nich podczas Targów Książki? Jasne że się wściekam. I to mnie motywuje do pracy.
A co do wzorów czy raczej pisarskich autorytetów, to ja jestem dzieckiem wychowanym na Tolkienie, Bułhakowie, Rowling, Pattersonie, Kingu, Nienackim, Bahdaju, Brownie, i jeszcze kilkunastu innych autorach. Nie lubię myśleć o nich w kategorii wzoru. Wolę widzieć w nich niedoścignionych Mistrzów.
Artur Kurasiński –Plany na najbliższe miesiące – pisanie książki i…?
Sandra Borowiecky – Jesienią wydaję ponownie debiutancką powieść, tę pierwszą, schowaną w szufladzie. Zimą premiera trzeciej książki z cyklu o tajemnicach i spiskach „Nie będziesz miał Bogów cudzych”. W między czasie robota dziennikarska ściśle powiązana z rozwojem spółki; cykl reportaży „A To Polska!” z legendą polskiej telewizji Wiktorem Niedzickim i podróżnikiem Albinem Marciniakiem, no i debata „Europa w obliczu radykalizmu”. Sporo tego. Mimo wszystko życie mnie nauczyło, że lepiej działać niż planować. Bo jak jest pasja, to jakby połowa sukcesu już była.