Dzisiaj zapraszam na kolejny odcinek mojego podcastu o tym jak technologia wpływa na nas i jak zmienia nasze życie i otoczenia. Dzisiejszym gościem jest Wojciech Chmielarz – pisarz kryminałów.
Poniżej możesz przeczytać transkrypcję albo wysłuchaj rozmowy Zapraszam do lektury / wysłuchania!
Artur Kurasiński: Dzień dobry! Witam serdecznie. Jest ze mną dzisiaj Wojciech Chmielarz – pisarz. Wiesz co, Wojtku – witaj serdecznie.
Wojciech Chmielarz: Cześć i dzień dobry Państwu, którzy nas słuchają.
Znalazłem kilka twoich takich biografii i powiem szczerze, że – to jest właśnie pytanie do ciebie – dlatego, że w niektórych z nich jest napisane jeszcze, że jesteś dziennikarzem, a tak naprawdę od dłuższego czasu nie piszesz chyba już nic dla prasy, takiej zwykłej. Chociaż felietonów masz całą masę, bo widuję cię co pewien czas w jakichś różnych pismach. Pytanie pierwsze: czy ty się jeszcze czujesz dziennikarzem? Jesteś jeszcze osobą, która tak się definiuje? Czy po prostu jesteś pisarzem?
Nie, nie, nie – nie definiuję się jako dziennikarz. Nie jestem dziennikarzem. Zresztą, dziennikarzem byłem dosyć krótko w swoim życiu i chyba byłem dosyć słabym dziennikarzem mówiąc szczerze. Takie mam wrażenie. Natomiast to jakoś zostało i wrzuciłem to do biogramu w pewnym momencie, bo to dobrze brzmi – „dziennikarz”. Potem to już tak zostało i wszyscy to powtarzają na spotkaniach. Faktycznie, żadnego tekstu newsowego nie pisałem od lat… sześciu? Co najmniej, ponad sześciu?
To była przygoda z Pulsem Biznesu, jeśli dobrze pamiętam?
Tak, to znaczy to były różne przygody. To była przygoda z Pulsem Biznesu, miałem tekst w „Polityce”. Publikowałem teksty w „Pressie”, takie branżowe. Pewnie mógłbym jeszcze znaleźć pare tytułów, gdzie te moje teksty się pojawiały. „Nowa fantastyka” – współpraca redakcyjna przez wiele, wiele lat. Nawet sobie poczytuję za pewien zaszczyt i przyjemność, że przez pewien czas byłem wymieniany w stopce redakcyjnej „Nowej fantastyki” jako stały współpracownik.
Uuu… No to szacun.
Tak, tak; to w ogóle było jakieś spełnienie marzenia. Natomiast od dłuższego czasu jeśli się jakoś ‘mediowo’ udzielam to jako felietonista co najwyżej.
Ok. Pytam się dlatego, że w dzisiejszych czasach strasznie dużo osób zwraca uwagę – słusznie zresztą – na to jak są definiowani, jak ich postrzegamy, jak o nich mówimy. Dostałem niedawno po uszach od kogoś, kogo określiłem mianem dziennikarza. Ta osoba się potwornie oburzyła dlatego, że ona w ogóle uważa, że to jest despekt; że to jest coś, co deprecjonuje ją jako człowieka. Na zasadzie, że określenie go i zdefiniowanie przez ten zawód, bo on tylko i wyłącznie uważa siebie za klikacza prostych rzeczy, za takiego content provider’a – powiedziałbym brzydko. Rozmawiałem długo z tą osobą i zobaczyłem, że faktycznie ten świat już na tyle się porozszczepiał i że te nasze określenia już na tyle nie przystają do tego, co się dzieje obecnie, że dla niektórych obecnie właśnie określenie i powiedzenie per „jesteś dziennikarzem” jest stwierdzeniem nieprawdy, ale nie dlatego, że to jest powiedzenie, wiesz: robisz rzeczy, których nie robisz; tylko po prostu to określa cię w sposób powiedziałbym właśnie pejoratywny.
Kurcze, to mega dziwne, bo ja bym wolał być dziennikarzem niż media content provider’em mówiąc szczerze. Content provider mi się kojarzy z kimś, kto – może niesłusznie, bo oczywiście walczymy gdzieś o te social media, analizujemy co się klika, co się nie klika, i tak dalej – generalnie robi ‘kopiuj wklej’.
Tak. I to jest też moje postrzeganie. Czy to content provider, czy będziemy go nazywali trochę inaczej – content maker, czy zastosujemy jakąś inną definicję; też mi się wydawało, że to jest bardziej nobilitujące powiedzenie do kogoś per ‘dziennikarzu’, a zobacz – tutaj ku mojemu wielkiemu zdziwieniu to wcale nie była osoba młoda. To była osoba podejrzewam, że w wieku bardziej 50 – 60 lat. Może chciała powiedzieć przez to, że nie utożsamia się z tym, co się dzieje obecnie w świecie dziennikarzy? Dlatego, że jest już zbyt dużo takiego gonienia za newsami? Nie wiem, ale byłem zdziwiony. Musiałem się poprawiać, kajać i zostało mi to w głowie – dlatego też na początku naszej rozmowy chciałem cię o to zapytać.
Dobrze, zostawmy te tropy dziennikarskie. Słuchaj, przechodziłem niedawno obok Empiku i powiem ci, że… cóż, Wojtek Chmielarz jest wszędzie! Ja oczywiście za Empik też rozumiem witrynę po prostu księgarni, bo w centrum Warszawy nie ma ich aż tak bardzo dużo i Empik się bardzo wyróżnia. Widzę też, że „Wyrwa. Historia Ułana” została nominowana w kategorii superprodukcji w konkursie Audio Empik Go. Słuchowisko „Wilkołak” też ostatnio widać i to bardzo na empik.com i właśnie na witrynach. Czyli dla ciebie ostatnie kilka miesięcy czy właściwie końcówka tej dużej części pandemii była chyba kreatywna?
Oj, była bardzo kreatywna i była bardzo męcząca. I była bardzo intensywna… Przy czym to nie wygląda tak naprawdę, żeby to się już kończyło, bo w tej chwili pracuję nad kolejną książką. Zresztą, to jest ciekawe, że ten proces wydawniczy jest tak robiony, że ludziom się bardzo często wydaje, że w momencie kiedy wydajemy książkę, mamy premierę to mamy wolne. A bardzo często okazuję się, że my w tym momencie jesteśmy w największym rozgardiaszu z kolejną książką już w tym momencie. Bardzo trudno jest połączyć te obowiązki promocyjne z obecnym projektem, nad którym się pracuje. Jest intensywnie cały czas. Mam nadzieję, że w sierpniu uda mi się troszeczkę wypocząć.
Wiesz, ja się strasznie cieszę, że osoba, która poświęciła tyle czasu na stworzenie jakiegoś dzieła teraz może sobie z tych owoców korzystać. Natomiast chciałem się zapytać o kwestię historii „Ułana…” – bo to nie jest tak, że to jest jakaś część wzięta z twojej książki „Wyrwa”. To jest de facto chyba stworzenie – jeśli dobrze rozumiem – zupełnie nowego wątku z postacią, która występowała w twojej powieści?
Tak jest. To jest po prostu opowieść o postaci, która odgrywała ważną rolę w „Wyrwie”. Ta produkcja narodziła się w niespodziewany sposób, bo nie była planowana. Z jednej strony trzeba wiedzieć, że po prostu bardzo często jak się ma książkę i się ją pisze, to się wycina – pewne materiały, pewne wątki, które nie pasują. Nie dlatego, że są złe. Nie dlatego, że są gorsze, tylko dlatego, że one nie pasują do tej historii. „Wyrwa” była historią Macieja i Janiny, na nich chciałem się skupić. I wiesz, tam nie było miejsca na Ułana pomimo tego, że ja miałem sporo wymyślonego już o tej postaci. Trochę mi tego materiału było szkoda. Pamiętam, że kiedyś spotkaliśmy się na takim spotkaniu z Empikiem żeby pogadać o promocji tej książki. To jeszcze było przed pandemią. Szalone czasy to były…
Hahaha…
Spotkaliśmy się w biurze wtedy, nikt nie nosił masek w ogóle…
Wow!
Tak, wow! – dokładnie (śmiech). Szał. Tak więc spotkaliśmy się tam, a ten Empik Go jakoś startował dopiero i oni bardzo chcieli mieć jakiś fajny content… To by oznaczało, że ja też jestem content provider’em (śmiech). Tak więc chcieli mieć jakiś własny content, jakieś oryginalne rzeczy i zapytali czy nie mógłbym czegoś napisać. Ja wtedy sobie przypomniałem o tym, że mam te materiały o Ułanie i wiem, co chcę napisać. Powiedziałem im: „Słuchajcie, może bym coś takiego wam stworzył?”. Oni się bardzo do tego zapalili. I tak powstało to słuchowisko – „Wyrwa. Historia Ułana”. Przy czym to jest tak, jak tutaj powiedziałeś: żeby się cieszyć z „Wyrwy…” nie trzeba znać historii „Ułana…”, a żeby cieszyć się z historii „Ułana…” nie trzeba znać historii „Wyrwy…”. Troszeczkę lepiej się tego faktycznie słucha i czyta jak się zna obie te rzeczy, ale to nie jest też jakaś specjalnie duża jakościowa różnica. To też był taki mój pierwszy skok żeby zobaczyć jak się pisze i jak wyglądają słuchowiska. Tu też jest bardzo ciekawa formuła, która teraz zyskuje popularność i można dużo fajnych rzeczy na niej zrobić, co pokazał chociażby właśnie „Wilkołak…” w Empik Go, który został przerobiony na słuchowisko, pocięty na odcinki. Mieliśmy tam znakomitą obsadę, a potem jeszcze Krzysztof Zalewski, który gra główną rolę Dawida Wolskiego napisał do tego piosenkę, więc tutaj w ogóle to wszystko pokazuje, że dużo ciekawych rzeczy się dzieje na rynku i to się fajnie rozwija. Mam wrażenie, że te słuchowiska będą coraz ważniejsze. Może nie będą tak ważne jak książki papierowe, bo to nie jest ta wielkość rynku. Nie dlatego, że są jakieś gorsze; chodzi mi tylko o wielkość rynku. Natomiast tam się będą dziać coraz ciekawsze i coraz bardziej interesujące rzeczy.
Bardzo mnie ciekawi twoje zdanie na ten temat jako twórcy, jako pisarza. Powiem ci, że ja teraz mam tę wyjątkową sytuację, że mogę sobie pozwolić na kupienie książki plus – na przykład – właśnie słuchowiska. I doceniam to jak bardzo dużo pracy jest poświęconej nad stworzeniem, pewną interpretacją twojej twórczości i wrzuceniem tego na kanwę jakiegoś słuchowiska audio. Jestem totalnie pozytywnie zaskoczony jak Pazura, Popławska, Zalewski przez ciebie wspomniany, Bosak czy Żurawska poradzili sobie z tym, bo oczywiście jak każdy czytelnik miałem już w głowie swoją bohaterkę, swojego bohatera i potem skonfrontowałem to. I bardzo mi się to podoba. To znaczy w ogóle jest tak, że jak zobaczyłem pierwsze zwiastuny „Wilkołaka…” to miałem wrażenie, że to superprodukcja hollywoodzka. Kurcze, bardzo mi się podoba to, że jesteśmy w takim już czasie, że ludzie myślą już też o tym, że te książki mają jednak drugie, trzecie, czwarte życie i one sobie mogą właśnie przez te postacie, przez te platformy gdzieś tam się przepoczwarzać i dawać jeszcze masę rozrywki kolejnym osobom, ale! Zostając jeszcze przy „Wilkołaku”, przy słuchowiskach i przy tym audio to nie jest przecież twoje ostatnie, jedyne wydawnictwo, bo jest jeszcze „Skowyt”, który nagrałeś z Kubą Ćwiekiem.
To znaczy napisałem, bo nagrywał to kto inny. Tam była troszeczkę inna obsada. Wiesz co, no tak – ta forma słuchowiska, tak jak wspominałem: jak się pisze słuchowisko żeby napisać słuchowisko, tak jak właśnie była pisana historia „Ułana…” i tak jak właśnie był pisany „Skowyt” – to się wtedy troszeczkę inaczej pracuje, bo tutaj skupiamy się głównie na dźwięku. Zresztą, przy „Skowycie” bardzo dużo się nauczyliśmy. Teraz ja bym „Skowyt” troszeczkę inaczej napisał. W ogóle bym zrezygnował z tych wszystkich didaskaliów, które pojawiają się tam zupełnie niepotrzebnie – teraz bym zrezygnował z tego. To jest niepotrzebne, niech to robią tylko aktorzy swoim głosem. Kilka rzeczy bym tam inaczej zrobił. Tak, to jest coś nowego, to jest coś ciekawego. W ogóle, jak wiemy – audiobooki, audioseriale – to się wszystko pięknie w Polsce rozwija. Mam nadzieję, że jak najdłużej. To daje faktycznie autorom dużo większe narzędzia. Możemy pobawić się dźwiękiem, możemy sobie powyobrażać pewne rzeczy dźwiękowo. Możemy sobie coś tam rzucić w tle, co fajnie zagra i podziała, i tę wyobraźnię czytelnika uruchomi. Jest to więc bardzo fajna możliwość, żeby pobawić się słowem i potem to przełożyć na dźwięk.
Ja w ogóle życzę wszystkim autorom żeby kiedyś spróbowali; życzę i polecam spróbować pochylić się nad audio czy słuchowiskiem, czy po prostu interpretacją książki w postaci audiobooka, bo to jest zupełnie nowe doświadczenie. Zostając jeszcze przy wątkach twórczych, bo ich będzie dzisiaj bardzo dużo, powiedz mi – jeżeli dobrze pamiętam „Prosta sprawa” była pisana w okresie pandemii, prawda?
„Prosta sprawa” była pisana już w okresie pandemii, już ponad rok temu – kurcze, ale ten czas leci. To było tak, że pamiętam w marcu, kiedy nas zamknęli po raz pierwszy, wtedy była taka paskudna, szara pogoda i wszyscy byli – a przynajmniej tak to wspominam – mocno przerażeni; na takiej zasadzie, że nikt nie wiedział czego się spodziewać. Wszyscy byliśmy karmieni obrazkami z Toskanii, z Bergamo i byliśmy przerażeni, że to się u nas powtórzy. A potem, jak to się u nas już powtórzyło to… nikt na to nie zwrócił uwagi.
Niestety…
I to dwa razy, to jest w ogóle niewiarygodne jak szybko ludzie się przystosowują do ekstremalnych sytuacji. Dobra, nieważne. Wiesz, ja wtedy stwierdziłem, że to jest taki moment, kiedy ja powinienem coś zrobić dla swoich czytelników. Podziękować im za to, że oni kupują moje książki; za to, że jeżdżą na spotkania…I tak dalej, i tak dalej. I stwierdziłem, że będę pisał na Facebooku powieść w odcinkach po to, żeby moi czytelnicy przez 5 minut dziennie mieli coś, co pozwoli im oderwać myśli od tego, co dzieje się za oknem i nie myśleć o tym, że są zamknięci w domach, nie wiedzą co się dzieje i muszą walczyć o każdą paczkę papieru toaletowego. Zacząłem to pisać i okazało się, że naprawdę sporo osób to czytało, było wielkie zainteresowanie. Codziennie ukazywał się nowy odcinek za wyjątkiem niedzieli, Audioteka zrobiła z tego w tej samej formie słuchowisko. Wyszło to bardzo, bardzo fajnie i był to spory sukces. Wydaje mi się, że udało się zrobić coś fajnego. A potem się odezwało wydawnictwo i spytało: „Wojtek, a nie chciałbyś tego jednak wydać w formie książkowej?”. Stwierdziłem, że jak już to napisałem to czemu nie? Wzięliśmy to, zredagowaliśmy, troszeczkę odświeżyliśmy i wydaliśmy w formie książkowej, więc to była bardzo fajna przygoda. W ogóle – było fajnie patrzeć na to, jak ludzie reagują na tę książkę, jak czekają na kolejne odcinki. Teraz jak zdarzają się spotkania autorskie z publicznością to faktycznie ludzie kiwają głowami jak o tym opowiadam. Potem mówią mi, że pamiętają jak – bo ja to faktycznie zawsze wrzucałem koło godziny 18-stej wieczorem – więc oni faktycznie już przed tą 18-stą siedzieli przy tym komputerze i klikali tylko na „Odśwież”, i patrzyli czy już jest kolejny odcinek.
Pytam się, bo ja oczywiście nie roszczę sobie praw do bycia super-specjalistą twojej twórczości; natomiast po tym jak czytałem kilka twoich książek to biorąc do ręki „Prostą sprawę” nie miałem żadnych oczekiwań, nie wiedziałem co to jest. Wiedziałem, że to jest inna książka. Wiedziałem jaka jest jej geneza powstania, ale powiem ci, że miałem mega ubaw, świetnie się bawiłem i byłem totalnie zaskoczony tym, co dostałem. I właśnie to było niesamowite! Nie wiem, czy tobie to mówiłem, czy gdzieś to napisałem u siebie na Facebooku, że widziałem, że autor dobrze się bawi podczas tworzenia tego dzieła i że to może dlatego, że to jest coś czego zupełnie nikt się nie spodziewał. Wiesz, to nie był kolejny Wolski czy coś: „O, tutaj znowu Chmielarz i trop gliwicki!” i tak dalej, i tak dalej. Tylko, że po prostu poszedłeś w zupełnie nową stronę. Nie myślałeś o tym, żeby z tego zrobić coś więcej?
Oczywiście. Myślałem, żeby z tego stworzyć coś więcej i ktoś tam nawet się po to do mnie zgłosił… ale o tym cichosza!
Dobrze…
To znaczy to jest tak – nigdy nie wiadomo z takimi projektami i rozmowami na różne tematy co z tego wyjdzie, a co nie; co się uda zrobić, a co nie. Generalnie nigdy nie ukrywałem, że ja sprzedałem prawa filmowe do wszystkich moich książek, a udało się zrealizować tylko „Żmijowisko”. Zobaczymy jak będzie z „Prostą sprawą”. Natomiast masz rację, fakt – ja się bardzo dobrze bawiłem przy pisaniu tej książki. Zresztą okazało się, że ja czegoś takiego potrzebowałem; że po tych tak naprawdę dosyć ciężkich dla mnie do napisania książkach jak „Żmijowisko”, „Rana” przede wszystkim, „Wyrwa”, potrzebowałem jakiejś takiej książki, która będzie prosta, gdzie bohaterowie nie będą mieli tej psychologii postaci i będzie chodziło po prostu o to ‘dzianie się’; żeby ktoś tam biegał, ktoś tam strzelał, bił się, żeby były jakieś wybuchy. W tej książce chyba wybuchów nie ma, może będą w następnej… No, ale okazuje się, że dobrze się przy tym bawiłem i to do tego stopnia, że właśnie… teraz siedzę i piszę drugą część.
Ha, cudownie! Powiedz mi – jako pisarz – bo często słyszy się, że aktorzy, którzy odgrywają czy biorą udział w jakichś bardzo ciężkich filmach z uwagi na ciężar gatunkowy, na to jaką właśnie muszą odtworzyć postać mają taką trochę traumę. Niektórzy nawet nie wychodzą z tych ról później, przeżywają depresję. Czy pisarz jako osoba, która tworzy już nie tylko poszczególne postacie, ale całościowo świat – czy też czujesz, że na przykład po napisaniu „Rany” czy „Wyrwy” ty jesteś osobą, która ma w sobie po prostu to całe uniwersum i musisz trochę to z siebie potem wydalić żeby wrócić do rzeczywistości?
Tak, zdecydowanie tak jest. To znaczy ja nie chcę mówić, że mam po każdej książce jakiś szpital psychiatryczny w domu, że muszę wyjść z postaci i tak dalej; natomiast niewątpliwie każda z tych książek zostawia mi w głowie jakiś ślad. Wiesz, pracujesz nad książką kilka miesięcy, przez kilka miesięcy jesteś bardzo blisko tych bohaterów. Starasz się ich zrozumieć, starasz się zrozumieć ich motywację. Wracasz do tych samych scen raz po raz, bo to nie jest tak, że ja tylko je raz napiszę i mam je z głowy, tylko ja je najpierw właśnie bardzo dużo razy wyobrażam sobie na różne sposoby, z różnych perspektyw i staram się wybrać tę najlepszą. Potem ją piszę. Potem często do tych scen wracam, żeby sprawdzić czy to wszystko wyszło tak jak chciałem, poprawiam je i tak dalej. I cały czas zastanawiam się, czy ja naprawdę te moje postacie rozumiem, czy tam jest coś więcej; więc grzebię w tych ich życiorysach, w tych ich obrazach, w ich psychice. Jest to często taka bardzo intensywna podróż i to zostawia ślad. Kiedyś myślałem, że nie; że jestem w stanie zbudować taki bardzo mocny mur pomiędzy tym światem wyobrażonym – tym, co ja piszę, a normalnym życiem – ale okazuje się, że nie. Troszeczkę ostrożniej podchodzę już teraz do wyboru kolejnych projektów książkowych. Jak się zastanawiam nad kolejną książką to już się też zastanawiam jaką cenę będę musiał przy okazji jej pisania zapłacić.
Dobrze, to może inaczej. W takim razie na przykład czy jest tak, że planując kolejne książki i wiedząc już jaką cenę musisz zapłacić za to, żeby realnie czy też bardzo dobrze oddać losy bohaterów nie masz co pewien czas takiej ciągoty, żeby napisać zupełnie coś innego? Takiego wiesz – zwariowanego, na poziomie… No nie wiem, może nie na poziomie książki dla dzieci, ale komedii romantycznej albo czegoś w tym stylu? Żeby zrzucić to z siebie zupełnie i pobawić się nadal piórem, być twórcą, być pisarzem, ale właśnie żeby nie jechać kryminałem?
Wiesz, co pewien czas pojawiają się oczywiście pomysły żeby napisać coś innego, ale tutaj dochodzimy do dwóch kwestii. Pierwsza kwestia, to jest kwestia umiejętności i narzędzi. Ja na przykład zdaję sobie sprawę, że raczej nie byłbym w stanie napisać komedii kryminalnej ani tym bardziej komedii romantycznych. W ogóle – komedia jest bardzo ciężkim gatunkiem, a komedia książkowa to już jest koszmarnie trudna do zrobienia… Takich autorów jak Terry Pratchett jest bardzo niewielu, którzy próbują cię rozśmieszyć tym, co piszą. Koszmarnie trudno to zrobić, trzeba mieć jakieś specyficzne cechy charakteru, których ja, mam wrażenie, po prostu nie posiadam. Gdybym się kiedyś chciał zmierzyć z komedią – a może kiedyś nadejdzie taki czas, że będę chciał się zmierzyć z komedią – no to tak naprawdę będę musiał się uczyć od początku. Po prostu jak dziecko – będę stawiał pierwsze kroki i zastanawiał się, czy się po dwóch, trzech gdzieś spektakularnie nie wykopyrtnę. To jest pierwsza rzecz. Druga rzecz jest taka, że też – nie ukrywam – nie mam pomysłu na komedię, tak? A uważam, że dobrze, jeśli autor… Inaczej; ja piszę o tych historiach, które nie dają mi spokoju, wiesz? Wpada mi jakiś pomysł do głowy, nie potrafię go wyrzucić i zdaję sobie sprawę, że nic innego nie napiszę dopóki się tym nie zajmę. A trzecia rzecz to są – nie ukrywajmy – sprawy finansowe, sprawy rynkowe. Ja jestem bardzo silnie kojarzony jako autor kryminałów i biorąc pod uwagę częstotliwość mojej pracy i to, że ja wydaję jedną albo dwie książki rocznie to jest pytanie czy ja mogę sobie pozwolić na wydanie książki w innym gatunku? Czytelnicy czytają nowe kryminały od Chmielarza, a niekoniecznie czekają na nową komedię kryminalną albo nawet komedię romantyczną od Chmielarza. Jak oni na to zareagują? Czy oni w ogóle będą chcieli to kupić? Jeśli nie będą chcieli, to wiesz – ja stracę pół roku, 9 miesięcy życia czy rok życia na napisanie książki, której nikt nie będzie chciał czytać, bo po prostu nie jestem kojarzony z tym gatunkiem. W ogóle, żeby zaistnieć jako autor komedii być może musiałbym poświęcić nawet 5 lat na to, żeby się wybić w tym gatunku. Może trochę mniej – dwa, trzy? Tak, ale to są rzeczy, o których też muszę pamiętać i zdawać sobie sprawę, że mam pewne obowiązki, finansowe też – wobec siebie, wobec swojej rodziny, wobec dostarczyciela Internetu…
Hahaha..
…więc wiesz. Trzeba położyć jedzenie na stół i opłacić rachunki, tak? Kiedy ktoś jest zawodowym pisarzem – a ja jestem zawodowym pisarzem – muszę to też brać pod uwagę. Co nie zmienia faktu, że może nie komedia romantyczna, ale mocno mnie ciągnie w stronę horroru. Uważam, że to jest bardzo perspektywiczny gatunek. Tam się dzieją ciekawe rzeczy.
No „Skowyt”, proszę Pana, to ja bym powiedział, że to taki…
Tak, właśnie „Skowyt” był dla mnie taką pierwszą próbą. Na zasadzie, że robimy słuchowisko, robimy to we dwóch – z Kubą Ćwiekiem, więc nie jest to ten główny mój projekt w roku; że dzielę się trochę tą pracą i mogę w takich w miarę bezpiecznych warunkach sprawdzić czy ten gatunek mi pasuje, czy ja go czuję; czy mi się go dobrze pisze, czy mam przy nim coś ciekawego do powiedzenia. Wydaje mi się, że wyszło całkiem fajnie i w związku z tym ja się muszę zastanowić – cały czas się zastanawiam – czy jakiegoś takiego horroru większego już samodzielnie nie napisać.
Bardzo bym cię do tego zachęcał, bo ja jestem ogromnym fanem horrorów, przede wszystkim jako filmów, ale ogromny czuję deficyt jeśli chodzi o polskie horrory i uważam, że jesteśmy zupełnie błędnie zafiksowani na tym, że tylko i wyłącznie dobre, amerykańskie slasher’y są tym, co rynek polski chce widzieć, ale to może jest rozmowa na zupełnie inny moment. Apropo twojego krygowania się jeśli chodzi o kwestię zmiany konwencji to Panie Pisarzu – Pan napisał „Królową Głodu”, która nie była kryminałem. To było… science fiction.
Widzisz – to był taki moment mocnego otrzeźwienia, bo ja napisałem „Królową Głodu” pomiędzy „Podpalaczem” a „Farmą lalek”. Wysłałem to do paru wydawnictw – już po wydaniu „Podpalacza”, tam gdzie mówiłem: „Słuchajcie, jestem wydawanym autorem takiej i takiej książki w prestiżowym wydawnictwie. Proszę, tutaj moja książka” i… nikt nie był zainteresowany. Potem tę książkę wydaliśmy w ramach akcje BookRage, teraz ArtRage. Ona ukazała się jako ebook, zebrała dobre opinie czytelników, dostała bardzo dużą recenzję w „Nowej fantastyce”, ale na papierze od tamtego czasu nie została wydana. Ja też trochę – powiem ci szczerze – chciałbym wrócić do tego świata. Ja sobie zdaję sprawę, że wydanie jeszcze raz takiej książki wiąże się z odpowiedzialnością, że trzeba by siąść i zacząć pisać kolejny tom tej historii. Ta historia miała być oczywiście rozpisana na kilka innych tomów. Może kiedyś uda się to zrobić, może kiedyś do tego wrócę, ale właśnie dążę do tego, że widzisz: próbowałem z zupełnie innym gatunkiem i to się zakończyło porażką.
Wiesz co, bardzo dobrze, że o tym powiedziałeś. Mi się wydaje, że… Oczywiście – ja nie jestem rynkiem, to jest moja czysto subiektywna opinia, ale chyba jednak czasami sami czytelnicy oczekują też od twórcy… No ja wiem, rozumiem – Wojtek Chmielarz to przede wszystkim jest uznana marka na rynku kryminałów. Enough, kropka, tyle. Natomiast myślę, że znając twój warsztat i wiedząc, że nie odwalasz fuchy tylko tworzysz po prostu bardzo fajne książki chciałbym – jako czytelnik; to znaczy to jest taki stempelek jakości, więc powiem ci dlaczego się pytam o „Królową Głodu” – bo ja po tę książkę sięgnąłem dlatego, że właśnie byłem zdziwiony, że takowy, wyżej wspomniany pisarz, który do tej pory kojarzył mi się tylko z kryminałem zrobił post-apo zombie. Powiedziałbym, że to jest bardzo jak Cormac McCarthy, wiesz – moja ulubiona książka z jego dorobku poza „Drogą” to jest „Krwawy południk” i powiem ci, że czytałem to, machałem głową i mówiłem: „Kurde, to naprawdę jest dobre!”. A, że jeszcze popełniłem z Michałem Śledzińskim komiks o post-apo, to w ogóle patrzyłem na ciebie jak na człowieka, który idzie koło mnie i machamy do siebie głową: „Hej!”, „Hej!”; więc to się naprawdę dobrze czytało! I, cholera, ja bym powiedział tyle: ode mnie masz carte blanche żebyś usiadł i przynajmniej pomyślał o tym, żeby może nie zrobić z tego książki, ale może zrobić słuchowisko? Może napisać scenariusz do gry albo…
To znaczy wiesz, akurat w przypadku „Królowej Głodu” i kolejnego tomu to już nie ma znaczenia czy ja napiszę słuchowisko, czy ja napiszę książkę. Prędzej bym szedł w książkę, szczególnie, że ja od dawna mam pomysł jak ten drugi tom ma wyglądać. Mam tam wszystko rozpisane. Gdzieś tam pewnie w swoich papierach znajdę nawet mapki tego świata. Jak każdy autor fantasy – zaczyna się od rysowania mapy. To też jest ciekawe, bo w pewnym momencie, jak zaczynasz rysować mapki i robisz to z głową, to w pewnym momencie z samych tych mapek zaczyna ci wynikać historia. Zaczynasz to analizować – co jest gdzie, jakie tam są wpływy, jakie tam są relacje handlowe i tak dalej, kto w naturalny sposób z kim wchodzi w konflikt – to tam już powstaje historia. Gdzieś te mapki mam. Na pewno w pewnym momencie będę chciał do tego wrócić, bo uważam, że autor – szczególnie autor literatury gatunkowej, jakim ja jestem – powinien od czasu do czasu próbować nowych rzeczy, tak? Czy to w ramach gatunku, tak jak ja byłem kojarzony najpierw jako autor kryminałów policyjnych z Mortką, więc zacząłem pisać tego Wolskiego, czyli taki czarny kryminał. Potem doszły do tego thrillery psychologiczne i wreszcie „Prosta sprawa”. Właśnie, „Skowyt” z Kubą Ćwiekiem, słuchowisko, tak? Powiem ci, że niedawno – ale nie mogę mówić dla kogo i o co chodziło – napisałem takie opowiadanie hard science fiction. I to naprawdę hard – wiesz, w kosmosie, ze stacjami kosmicznymi, z laserami jakimiś…
Pięknie!
… i w ogóle z takimi jakimiś cudami. Niestety gdzieś ten projekt – bo to miała być antologia – gdzieś ten projekt umarł w pewnym momencie, bo jest w zawieszeniu już… Nie wiem, właśnie nie mogę tutaj mówić, nie mogę zdradzać; ale mam nadzieję, że to się kiedyś ukaże, bo to opowiadanie hard science fiction. W ogóle to pamiętam, że zadzwonił do mnie człowiek i zapytał czy ja bym chciał to napisać. I ja od razu powiedziałem: „Tak!”, nawet nie pytając o pieniądze, bo ważniejsze dla mnie było to, że mogę spróbować czegoś nowego i zmierzyć się z czymś innym, z innym gatunkiem.
Cholera, no to widzisz – drzemie w tobie taka chęć.
Kiedyś do tej „Królowej Głodu” trzeba wrócić…
To ja w takim razie trzymam cię za słowo!
Nie no, bo wiesz – chęć jest. Tak naprawdę największym problemem jest kwestia czasu. Ja też zdaję sobie sprawę, że pisząc drugą część „Królowej Głodu”, że tam ważną rolę grają pociągi, tak? Tam miałyby grać pociągi, więc musiałbym pójść do jakiegoś skansenu, odwiedzić jakieś muzea i się w ogóle dowiedzieć jak te pociągi jeździły, jakie tam były problemy kiedyś. Zrobić reserach pociągowy (śmiech), czego się nigdy po sobie nie spodziewałem, więc widzisz – takie cuda. Pomysły są, żeby był tylko czas jeszcze…
To fakt. Też uważam, że im człowiek jest starszy i posiada już jakiś dorobek to to, co go zaczyna bardzo ostro limitować to jest właśnie ilość czasu, którą może poświęcić na analizowanie albo swojego hobby, albo właśnie pracowanie.
Wojtku, porozmawialiśmy o audiobookach, o słuchowiskach, porozmawialiśmy o książce, ale ty jeszcze masz w swoim doświadczeniu epizod związany z serialem na podstawie „Żmijowiska”. Powiedz mi – jak ci się branża filmowa podoba? Czy to jest coś, co by cię jakoś w pewien sposób pochłonęło? Chciałbyś tam więcej robić rzeczy?
Nie, nie. Nie, nie, nie… To znaczy to jest tak: jeśli ktoś się do mnie zwróci z propozycją czy bym chciał napisać scenariusz na podstawie swojej książki – to bardzo poważnie bym to rozważył. Natomiast właśnie ta praca nad scenariuszem „Żmijowiska” nauczyła mnie dwóch rzeczy… I od razu powiem, że bardzo dobrze mi się tam pracowało z Daną Łukasińską – jako współautorką scenariusza, z Leszkiem Bodzakiem – producentem, a Anetą Hickinbotham – przepraszam jeśli tutaj pomyliłem nazwisko, bo ono jest skomplikowane; z Łukaszem Parkowskim – reżyserem. Natomiast są dwie rzeczy: po pierwsze to jest strasznie, powiedziałbym, dziki świat. Wiesz – ja pracuję powiedzmy rok i kilka miesięcy nad książką, i nadchodzi ten moment, że ona w końcu wychodzi. I można jej dotknąć, można ją wziąć do ręki; ja już wiem, że cokolwiek napiszę – oczywiście to zabrzmi teraz tak, jakbym chciał już pisać byle co – ale nie, po prostu mam tę świadomość, że cokolwiek napiszę to zostanie opublikowane. Oczywiście wydawnictwo będzie mnie trzymać za gardło, żeby to było jak najlepsze i tak dalej, ale ten projekt, który podejmę – on zostanie zrealizowany do końca, tak? W świecie filmowym jest tak, że możesz pracować rok, dwa nad jakimś projektem i nagle on ląduje w koszu. I nie wiesz dlaczego. I niekoniecznie nawet za te dwa lata pracy dostaniesz jakiekolwiek pieniądze, bo też są takie historie, gdzie ludzie bardzo dużo włożyli serducha w jakiś tam projekt i on nagle lądował w koszu albo został im odebrany i dano go komuś innemu. I ktoś zrobił z tym projektem coś zupełnie innego niż było planowane. Mnóstwo jest takich rzeczy, więc troszeczkę nie za bardzo chce mi się kopać z koniem, co wynika z tego, że świat filmowy – i to jest ta druga sprawa – nigdy nie był moim marzeniem. Gdybym ja chciał pisać filmy i seriale to bym pisał scenariusze. Piszę książki, bo zawsze chciałem pisać książki, a przy czym nauczyłem się właśnie pracując nad scenariuszem, że ten język filmowy, język serialu, gdzie też trzeba troszeczkę inaczej myśleć, bardziej obrazem, mieć inne rzeczy w pamięci – to nie jest mój język. Ja go nie do końca czuję i też nie mam takiej potrzeby, żeby go zrozumieć, więc zostawiam świat filmowy, serialowy innym. Niech się ktoś inny w tym męczy, ja wolę książki. A, jest jeszcze trzecia sprawa! O tym dzisiaj napisał Szczepan Twardoch, czyli 22 czerwca – gdyby ktoś z Państwa potem szukał tego na Facebooku, a potwierdzili to Jakub Żulczyk i Monika Powalisz; Jakub Żulczyk oprócz tego, że jest pisarzem to jest też scenarzystą, Monika Powalisz jest scenarzystką. Szczepan Twardoch sms-em dowiedział się od kogoś, że serial „Król”, któremu – jak sam napisał – poświęcił trzy lata dostał Orła czy jakąś tam nagrodę Polskiej Akademii Filmowej i nikt go nawet na galę nie zaprosił. Nikt go o tym nie poinformował, tylko jakiś znajomy, który jakimś przypadkiem to oglądał. To pokazuje bardzo ważną rzecz, która jest wielką słabością w ogóle polskiego środowiska filmowego na tyle, na ile ja go kojarzę i na ile go znam: tam ludzie po prostu nie szanują scenarzystów. Autentycznie. Ludzie z którymi robiliśmy „Żmijowisko” było wyjątkiem. Po prostu spotkałem się z takimi aroganckimi producentami… Nie chcę mieć z tym światem filmowym więcej nic wspólnego też z tego powodu, że boję się, że znowu spotkam takich ludzi. Nie, dziękuję. Nie potrzebuję tego.
Tak, toksyczność, o której ty mówisz ja po części potwierdzam, bo niektóre z moich projektów gdzieś tam zahaczały o kwestię serialową…
To znaczy wiesz – jest też dużo wspaniałych ludzi. Pracowałem przez długi czas z Jerzym Kapuścińskim nad jakimś projektem i Wojciechem Kabarowskim – dwóch bardzo fajnych producentów, którzy bardzo mnie serio traktowali i nie wyszło nam to, co chcieliśmy zrobić, ale to się zdarza; ale miałem cały czas takie poczucie traktowania fair. Pracuje też jeszcze z jednym producentem, gdzie też jestem traktowany fair, ale miałem w przeszłości te spotkania z różnymi ludźmi, gdzie miałem wrażenie, że: ‘Kurcze, w ogóle nie wiem po co mnie ci ludzie zapraszają do współpracy jak nie chcą słuchać tego, co mówię…’, tak? I najwyraźniej oni wszyscy wiedzą lepiej jak to napisać; ale całe środowisko – to jest ten przykład Jakuba Żulczyka, Moniki Powalisz, Szczepana Twardocha, oni to mówią, a nie ja – że całe środowisko scenarzystów filmowych, serialowych nie szanuje ich pracy. I to jest straszne, bo to też po części tłumaczy dlaczego te polskie seriale – pomimo tego, że mamy formę zwyżkową – wyglądają jak wyglądają i jednak odstają pod kątem produkcji HBO czy Netflixa.
Właśnie wyjąłeś mi z ust to, co chciałem powiedzieć, że oglądając polskie seriale mam… Do czego to dobrze porównać? Z piłką nożną to może nie, bo jakoś okazało się – jesteśmy jeszcze przed meczem ze Szwecją proszę Państwa, więc nie znamy wyniku… Powiedzmy, że do tej pory moja świadomość tego jak wygląda proces twórczy, pisanie i środowisko to powiedziałbym, że to jest raczej mecz Polska – Słowacja – mówimy o serialach i scenarzystach. W tym sensie, że mamy bardzo utalentowane osoby, które jakoś dziwnym sposobem nie potrafią się przebić. Stąd mamy bardzo dziwne rzeczy, które są potem promowane i…
Wiesz – mi się wydaje, że polskim scenarzystom bardzo często się nie chce pracować na takim podstawowym poziomie; że po co mają pracować, po co mają się starać kiedy w momencie gdy serial odniesie sukces nikt ich nawet nie zaprosi na galę, gdzie ten serial będzie dostawał nagrodę najlepszego serialu… Na cholerę się starać? Po co próbować, skoro tak naprawdę nikt ich pracy nie doceni – czyli ludzi, od których to się często zaczyna. Oni przychodzą z pomysłem, że: „Mam pomysł na taki scenariusz”. Ja mam tak – piszę książkę i ja wiem, że ona musi być jak najlepsza, bo ona już zawsze będzie kojarzona z moim nazwiskiem. Rozumiesz? Ludzie będą kojarzyli, że „Prostą sprawę” to napisał Chmielarz, że „Żmijowisko” napisał Chmielarz, że „Ranę” napisał Chmielarz, że „Przyjęcie” napisał Chmielarz – to już będzie moje. Napiszesz jakiś serial i co najwyżej z reżyserem będzie kojarzony, może z aktorem… Scenarzysta? Nikt tego nie zauważy, więc po co się starać?
Tylko branża będzie wiedziała. Dobrze – zostawmy przykre i smutne tematy. Wróćmy do może bardziej ożywczych i dających nadzieję. Czy ty – drogi Wojciechu – już wróciłeś do spotkań z ludźmi? Ze swoimi fanami? Do jeżdżenia po Polsce?
Tak. Niedawno byłem w Libiążu na spotkaniu; będę miał spotkania w Gliwicach, w ramach festiwalu Big Book Festiwal. Teraz, w najbliższy weekend, czyli ten czerwcowy weekend – nie wiem, kiedy to będzie edytowane: czy to już było czy będzie dopiero? Zaczynamy te spotkania; zaczynamy się spotykać, zaczynamy się widzieć. To ciągle są jeszcze te warunki pandemiczne, czyli ograniczona liczba osób na sali, ale to wraca na szczęście.
Jakie emocje odczuwasz kiedy widzisz ludzi, widzisz ich twarze i nie widzisz masek?
To znaczy maski widzę! Ostatnio, właśnie w tym Libiążu, jak mieliśmy spotkanie w sali jednak zamkniętej to wszyscy grzecznie siedzieli w maskach, więc… maski widzę. I bardzo dobrze. I bardzo tutaj dziękuję moim czytelnikom, którzy noszą maseczki. Słuchaj, to jest i tak ożywcze, to jest fajne. Można w końcu spotkać się oko w oko z ludźmi, którzy czytają moje książki, zobaczyć jak oni wyglądają; przekonać się kim są, porozmawiać z nimi. Bardzo fajne, dobre doświadczenie. Oczywiście mieliśmy te spotkania online i one też mają wszystkie swoje plusy. One mają swoje plusy, przede wszystkim takie, że dużo więcej osób może w nich uczestniczyć. I chyba faktycznie uczestniczy – tak jak patrzę na wyniki. Wiesz, przychodzisz do domu, włączasz komputer i po prostu sobie oglądasz. Natomiast ja mam takie mocno surrealistyczne poczucie, że siedzę u siebie gdzieś tam w pokoju i patrzę w ekran. I gadam coś do tego ekranu. Jeszcze fajnie jak jest prowadzący, ale też nie zawsze jest prowadzący. To jest bardzo mocno obciążające psychicznie. Nie daje to takiego fajnego kopa jak spotkania autorskie. Przy czym takie dobre spotkanie autorskie to też jest trochę występ, tak? Różni ludzie przychodzą, ja reaguję na to jak reaguję. Mam na to przygotowane jakieś tam teksty i opowieści. I widzę jak na te moje teksty i opowieści reaguje publiczność kiedy jest to spotkanie oko w oko. Wtedy jak widzę, że jakaś historia siadła to mogę ją rozwijać, mogę podać coś podobnego, a jak widzę, że nie siedzi – to skracam albo przechodzę do innego tematu. A tutaj widzę co? Widzę ekran swojego komputera.
I widzisz tam ileś osób zalogowanych; pare osób przychodzi, pare odchodzi. Ja też powiem ci, że to jest nadal tragiczne i strasznie moim zdaniem działające na psychikę. Jesteśmy bardzo prostymi zwierzętami i my potrzebujemy tej niewerbalności, tego popatrzenia sobie czasami na mimikę, na postawę drugiej osoby. Ja mam ogromne problemy i jeżeli mogę to proszę wszystkich o to, żebyśmy już nie robili tych video-pokoi, tylko robili sobie zwykłą, normalną rozmowę telefoniczną. Wtedy odcinam się i myślę, że mój mózg też nie musi analizować tego, czego nie widzi. Te call’e video myślę, że już bardzo wszystkich zmęczyły i myślę, że będziemy bardzo siebie spragnieni – czego ci bardzo życzę. Żeby jednak warunki epidemiczne na jesieni pozwoliły tobie i innym – koleżankom i kolegom twoim – na pojeżdżenie i pospotykanie się.
No ja wszystkim nam tego życzę. Natomiast patrząc na to, co się dzieje na świecie i co się dzieje w Polsce jeśli chodzi o zaszczepialność to niestety mam bardzo duże obawy, więc jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił, apeluję: Państwo idźcie się zaszczepić. Ja się szczepiłem straszną Astrą Zenecą i nie było źle.
I nie dość, że Wojciech jest z nami dzisiaj, to raczej wszystko wskazuje na to, że ani jego potencjał twórczy ani inne przymioty nie uległy jakiejś degradacji, więc ja też mogę się tylko dołączyć do twojego apelu. Słuchajcie – szczepcie się, bo po pierwsze to nie jest tak, że wy to robicie dla siebie, tylko wy to robicie przede wszystkim dla innych. Dla tych na przykład, którzy nie mogą się zaszczepić, a tych osób jest bardzo dużo. Są to osoby chore na przewlekłe choroby. Do tej pory to chyba już nie, ale bodajże do marca nie mogły się szczepić oficjalnie kobiety w ciąży i matki karmiące. Szczepmy się, bo ta fala jesienna wróci i będziemy mieli powtórkę z 2020 roku, bez dwóch zdań. Idźcie, szczepienia są dobre. Są powikłania – oczywiście, ale lepiej mieć gorączkę przez 2 dni niż potem leżeć albo leżeć pod respiratorem i tam już skończyć. Brr… Dobrze, więc apel wygłoszony…
Ale ja nie miałem gorączki!
Ja też nie miałem! I widzisz, to jest taki element, który ktoś ci napisze na Facebooku: „To jest bardzo złe, bo bardzo mnie bolała ręka!”, ty powiesz: „A ja nie miałem niczego…” i ludzie niestety podchodzą do tego bardzo subiektywnie, bo wybierają te rzeczy, które są najgorsze, tak?
Oczywiście, tak. I trzeba pamiętać też, że to, że nam się nic nie stało to też są te dowody anegdotyczne. Niemniej szczepmy się, bo to jest jedyna szansa na to, żeby ten syf przerwać i mieć w miarę spokojną jesień.
Jeśli chcecie spotkać się na spotkaniu autorskim w swojej miejscowości, w swoim mieście z Wojciechem Chmielarzem, to duży apel: zaszczepcie się, bo wtedy zwiększacie szanse na to, że Wojtek do Was przyjedzie. Już nie mówimy o tym czy będzie w masce, czy bez – ale po prostu będziecie mogli się z nim spotkać.
Dobrze, słuchaj: przeszliśmy przez audiobooki, słuchowiska, seriale, książki. Zostały nam gry. Tutaj akurat odniosę się do tego, co mi powiedziałeś, bo zrobiłem z tobą wywiad – nawet sobie sprawdziłem – w 2019 roku, jeszcze przed początkiem pandemii, gdzieś chyba we wrześniu czy październiku. I napisałeś, czy też powiedziałeś mi coś takiego, że ‘czekasz z utęsknieniem na Dying Light 2, bo zaangażowanie Chrisa Avellone’a sprawia, że masz nadzieję, że to właśnie Dying Light 2 jest tym Fallout’em, na który wszyscy czekamy’.
Haha, już chyba nie, już chyba go tam nie ma…
Już go nie ma. Niestety.
Powiem ci tak: i tak czekam na Dying Light 2, bo nawet niedawno sobie odświeżyłem jedynkę (Dying Light 1) i ona cały czas działa. Tam oczywiście grafika mocno trąci już myszką, ale sama ta mechanika biegania, walki – mi się bardzo podobała. To było jednak fajne doświadczenie, takie bardzo… No działa ta gra, po prostu ta gra fajnie działa, więc mam nadzieję, że Dying Light 2 będzie działało równie dobrze jak jedynka. Widziałem kawałki gameplay’u, tam są zmiany jakieś, które mi się nie podobały, ale – zabij mnie – już nie pamiętam jakie. Aha, że hak zabrali i zastąpili go czymś innym!
No… Niestety…
A to poczucie swobody kiedy się biegało po starym mieście przede wszystkim, skakało z tym hakiem było cudowne. Zobaczymy jak to będzie, czekam na tę grę.
Oby się nam udało wszystkim doczekać. Producent zapowiada – to jest Techland zapowiedział, że gra ma się ukazać w grudniu. Oby nie wydarzyło się to samo, co było w zeszłym roku w grudniu, z inną grą… Chociaż Cyberpunk powoli wraca do żywych. Właśnie – grałeś w Cyberpunka?
Nie, słuchaj; nie grałem w Cyberpunka, bo w pewnym momencie zdałem sobie sprawę – ale to jeszcze przed premierą – że w ogóle mnie ten tytuł nie kręci z jakiegoś powodu. Nie wiem dlaczego. Potem wydarzyło się co się wydarzyło. Ja gram na konsoli, więc jak się dowiedziałem – teraz mam PS5, a wtedy miałem PS4 – że ta wersja na PS4 jest najbardziej zbugowana to straciłem ochotę. Pewnie kiedyś zagram w ten tytuł. Też mam – bo mówiliśmy chyba o tym braku czasu – taką świadomość, że ‘kurcze – grać w grę, której przejście zajmuje naście godzin’… Nie, nie naście – kilkadziesiąt godzin! To przecież zabójstwo… Ja będę w to rok grał zanim mi się to uda skończyć, a w międzyczasie ze 3 razy zapomnę o co tam chodziło, rozumiesz? Ja naprawdę musiałem się zaprzeć mocno, żeby przejść The last of us II, który jest bardzo dobrą grą, z bardzo dobrą fabułą, bardzo fajnie poprowadzoną; ze świetnym gameplay’em, ale i tak mi to zajęło zdecydowanie za dużo czasu, bo co – mogłem poświęcić ze 2, 3 godziny w piątek wieczorem na to? W tym tempie mniej więcej grałem.
To mi akurat przypomina rzecz związaną z tymi czasami, kiedy byłem młodszy i miałem zdecydowanie więcej czasu, a mniej pieniędzy w portfelu, że uwielbiałem właśnie kupowanie gier, które były strasznie długie, bo dostarczały wiele emocji, a jednocześnie płaciłeś za ten przysłowiowy ‘jeden’ bilet do kina, a siedziałeś na 50 seansach. A teraz mam odwrotnie; teraz bym chciał żeby ta gra była tak skomasowaną pigułką, żebym łykał ją sobie na 2, 3 godziny, rozkoszował się tym całym bogactwem, a jednocześnie żebym jednak właśnie musiał takiej dużej ilości czasu poświęcić. The last of us u mnie na przykład czeka. Jestem jedną z chyba ostatnich osób na planecie Ziemia, która nie grała ani w jedynkę, ani w dwójkę, bo to jest dokładnie ten sam problem – ja nie mam czasu, żeby się tym zająć, bo mam o wiele pilniejsze gry do rozegrania na PC. Jeszcze jakbym miał włączyć do tego konsolę? Panie… To już naprawdę musiałbym zawalać noce albo wspomagać się chemicznie, żeby właśnie rekompensować sobie braki snu.
Niestety tak to wygląda, więc u mnie Read Dead Redemption II czeka, a to zajmuje ze 100, 200 godzin…
Oj tak. Ja się w to zacząłem bawić przed Cyberpunkiem, na zasadzie: „Machnę sobie i potem wrócę do Cyberpunka!”. Cyberpunk zdążył być dwa razy przełożony, a ja nadal tę grę katuję. Jak ktoś to ładnie powiedział – „To jest symulator konia na dzikim zachodzie”. Potwierdzam to; w ogóle interakcja w tej grze jest nieprawdopodobna. Niemniej jednak – sandboxy są złem, ale kocham je i myślę, że każdy sandbox rozsądny bym chętnie przytulił. Niestety, też zaczynamy wchodzić w taką erę, w której gry video stają się Uniwersami, w które możesz wejść. Jeszcze jak do tego podepniemy kolejne zmysły typu VR i tak dalej – to naprawdę będzie tam można siedzieć tygodniami, bo te światy do eksploracji są tak przeogromne. Pewnie każdy z nas ma swoją ulubioną epokę historyczną, w której chciałby sobie tam pohasać – czy to z mieczem, czy to z jakimś muszkietem; więc myślę, że czeka nas to w bliskiej przyszłości, że będziemy jednak poświęcali więcej czasu na rozrywkę video, na seriale niż na czytanie książek. Nie dlatego, że zostanie to wyparte, bo nikt nie będzie czytał książek, tylko po prostu prościej, szybciej jest sobie odpalić – to przyznaję bez bicia – wieczorkiem, na dobicie się przed snem półgodzinny serial na Netflixie niż złapanie się za poważną lekturę twojej książki czy wzięcie na warsztat Szczepana Twardocha i zmęczenie szarych komórek, żeby po prostu coś jeszcze z tego wyciągnąć.
Zobaczymy jak będzie. Ja mam takie fazy – kiedy wolę sobie wieczorem coś pooglądać albo w coś pograć i takie momenty, kiedy w ogóle mnie od telewizora odrzuca. Wtedy tylko książka. Tak więc zobaczymy na ile się twoja prognoza sprawdzi. To znaczy, to faktycznie powoli dociera do ludzi związanych z książkami, że my konkurujemy z Netflixiem, z telewizją, z HBO, z grami komputerowymi – a nie z innymi książkami. To prowadzi do tego, że musimy troszeczkę inaczej myśleć czym są książki; jak je sprzedawać, jak docierać do czytelnika. No i dzieją się ciekawe rzeczy. To jak fajnie się rozwija to w sieciach społecznościowych – ludzie, którzy opowiadają o książkach, jacy tam się pojawiają. To na zasadzie trochę takiego snobizmu, że chcą należeć do tego kręgu, to zaczynają te książki czytać, a przynajmniej wrzucać ich zdjęcie do Internetu, więc chyba muszą je kupować. A to jest bardzo fajny trend.
Ja jestem mega zbudowany, że pomimo tego, że faktycznie napływ ruchomych obrazków, tej kultury grania – która jest super fajna, ale nie powinna być tak zaborcza, czy nie powinna stawać się taką zaborczą – powoduje, że jednak dużo z osób, których bym nigdy nie podejrzewał o to wraca i stają się czytelnikami książek. Ja już to wielokrotnie mówiłem, ale ja mam taki problem, że w ciągu roku zwykłego nie jestem w stanie poświęcić tak dużej ilości czasu na to, żeby się zagłębić w książki, które kocham i chce eksplorować, i czytać; więc zostawiam to sobie na wakacje. I tworzy potem się taka kupka, którą zabieram ze sobą. Obecnie mam około 50 książek, które zabieram ze sobą na wakacje, ponieważ wykształciłem u siebie dosyć szybkie tempo czytania – oczywiście są to różne książki; są to powieści, jest jakaś beletrystyka, są to jakieś kompletnie dziwne przewodniki po jakichś światach wirtualnych, ale po prostu chcę się dobić takimi informacjami, które cały czas odkładałem. No i przez wakacje będę właśnie nadganiał to. Natomiast w ciągu roku nie mogę się skupić. Nie mam takiej możliwości, nie wiem – nie potrafię może sobie tego odpowiednio poukładać? Jestem w stanie zagrać w grę, jestem w stanie obejrzeć serial, film. Natomiast żeby się skupić na książce wymaga to ode mnie zupełnie innego mindset’u, który mogę wytworzyć u siebie dopiero na wakacjach.
To jest ciekawe, co mówisz; to jest coś, co my musimy brać pod uwagę, bo faktycznie na czytanie książek trzeba mieć czas i trzeba sobie wyrobić te pewne nawyki. Ja zaczynam czytać przy śniadaniu, bo akurat jem śniadania dosyć późno, kiedy już wszyscy wyszli z domu i mam te, nie wiem – 20 minut dla siebie, więc przy misce płatków sobie czytam te 20 stron jakiejś książki i idę do przodu. Staram się znaleźć właśnie takie miejsce w ciągu dnia, kiedy mogę faktycznie to czytać. Rozumiem też to twoje podejście, bo faktycznie łatwiej jest, jak jesteś zmęczony – też intelektualnie zmęczony – aby ta myśl, żeby sięgnąć po książkę mogła być odstręczająca. To chyba nie jest tak, że seriale są łatwiejsze w odbiorze od książki. Wręcz przeciwnie. Biorąc na przykład pod uwagę kwestie czysto higieny psychicznej przed snem, tego słynnego niebieskiego światła, to lepiej poczytać książkę przed snem, nawet te 10 stron, niż włączyć serial, bo serial cię rozbudzi; serial cię zbombarduje tym niebieskim światłem, więc będzie ci trudniej zasnąć. Nie, najlepsza przed snem jest książka. Bierzesz, czytasz 10 stron – nawet zaśnij w trakcie, cholera – ale zawsze będziesz miał dobry sen.
Zgadzam się zupełnie i też apeluję: ja postaram się – obiecuję solennie, teraz nie widzicie Państwo tego, ale trzymam dwa palce w powietrzu i kreślę nimi odpowiedni znak – że chciałbym jednak zmienić ten swój nawyk, bo uważam, że dużo tracę właśnie jeżeli chodzi o taką psychikę. Już nie mówię o wyspaniu czy nie, ale żeby jednak odkładać te ekrany, odkładać kontakt z Internetem, z różnego typu mediami społecznościowymi na rzecz czytania książek. Apropo mediów społecznościowych… Wiesz co, podpatruję ciebie też i nie ukrywam, że zwróciłem uwagę na to, jak ty prowadzisz i jak budujesz swoją markę osobistą. Powiem ci, że chapeau bas! Szczególnie, że ty nie robisz takich prostych rzeczy na swoim profilu pod tytułem: „Proszę Państwa – za chwilę wydaję książkę!”, „Proszę Państwa – to jest książka!”, „Proszę Państwa – tu możecie ją kupić!”; tylko ty cały czas starasz się wchodzić w interakcje, w dialog ze swoimi czytelnikami, czytelniczkami. Ba! Ty również hardkorową robotę odwalasz, bo piszesz coś, co się nazywa „Zbrodnia na poniedziałek”, gdzie de facto ty sprzedajesz – gdybym ja popatrzył na to jako twoja konkurencja – dajesz po prostu gotowy przepis na napisanie przynajmniej jakiegoś bardzo dobrego, długiego opowiadania.
To jest jakieś moje przekleństwo. Gdybym wiedział jak to się rozwinie, to chyba bym tego nie zaczął robić… Wiesz, w tej chwili to ma chyba 75 odcinków – takich felietonów o różnych, najciekawszych zbrodniach kryminalnych i mam takie poczucie, że w każdą niedzielę czuję lekką bańkę, bo zdaję sobie sprawę, że ileś osób w poniedziałek oczekuje już tego, żeby to było gotowe, bo tak zaczynają tydzień – od przeczytania tego tekstu. A to jednak wymaga tych kilku godzin pracy; poszukiwania i jakiegoś research’u.
Tak, robię to. Robię te swoje media społecznościowe na czuja tak bardzo mocno, bo nikt mnie tego nie nauczył; a przynajmniej bardzo słabo. Zastanawiam się ile ja tam błędów po drodze popełniłem. Ciągle dla mnie one są jakąś wielką zagadką, bo czasami po prostu takie dziwne rzeczy zyskują niewiarygodną popularność, które wiesz – wrzuciłem coś tylko po to, żeby coś było na tej stronie, a się okazuje, że to był najpopularniejszy post na stronie w tym tygodniu. A coś, co mi się wydawało, że fajnie chwyci i wywoła dużo reakcji – to jest milczenie i tam 5 like’ów na krzyż. Mega dziwne, cały czas się tego uczę, ale wiesz co? Sprawia mi to przyjemność, to jest ten kontakt z czytelnikami. Każdy autor pisze książkę po to, żeby ktoś go czytał, a ja mam świadomość, że ktoś mnie czyta, bo spotykam tych ludzi w Internecie codziennie.
Powiem ci, że miałem kiedyś taką rozmowę z jednym z wydawców, który powiedział mi, że chciał strasznie, aby jego autorzy, których wydaje pisali i prowadzili swoje kanały społecznościowe, ale większość z nich pokazała mu środkowy palec mówiąc, że to jest jakaś niedorzeczność, bo pisarz powinien skupiać się na pisaniu, a nie na brylowaniu na Facebooku czy na Instagramie. I że absolutnie on nie był w stanie tego od nich wyegzekwować – co oczywiście kończyło się tak, że te książki przepadały gdzieś. Wiadomo, że jednak jest tak, że jak masz zbudowaną hardkorową, fajną grupę fanatyków, którzy są twoimi fanami i fankami; i jak do nich napiszesz – szczególnie jeszcze z imienia i nazwiska kogoś pochwalisz – no to ci ludzie widzą, że mają do czynienia z żywym człowiekiem po drugiej stronie. I też się trochę dziwię, że jednak ci pisarze obecnie i pisarki również, kurcze… Ja wiem, też się zżymam. Media społecznościowe są w pewnym sensie taką warstwą niezbyt może potrzebną nam wszystkim. Powinniśmy jednak często się komunikować – czy częściej się komunikować – poza mediami społecznościowymi, poza Internetem; ale skoro już jest i ma taki zasięg to dlaczego by z tego nie skorzystać? Nie masz takiego wrażenia, że trochę jeszcze bycie na Facebooku czy Instagramie, czy jakimkolwiek innym medium jest traktowane… Albo inaczej, to jest moje pytanie: czy jest tak, że masz takie poczucie nadal, że to jest taki „cringe”? Lepiej po prostu być tajemniczym głosem, dwoma sylabami gdzieś tam na okładce i po prostu uwiarygadniać się swoim dziełem, a nie prosić i zabiegać o taki tani poklask?
Wiesz, strasznie dziwnie zadałeś to pytanie, że tak powiem. Ja cię rozumiem, ale nie; nie traktuję tego jako „cringe”, nie traktuję tego jako zabieganie o poklask. Traktuję to jako narzędzie zawodowe. To znaczy ja w dużej mierzej żyję z tego, że sprzedaję książki i w dużej mierze żyję z tego, że jestem pisarzem. I w związku z tym, że jestem pisarzem i ludzie kojarzą, że jestem pisarzem to ludzie się do mnie zwracają z jakimiś różnymi propozycjami zawodowymi. To jest źródło mojego utrzymania. Żeby to móc osiągnąć to ja muszę być dostępny. Narzędziem do tego, żeby to osiągnąć są między innymi media społecznościowe – po to, żebym mógł sprzedać książki. To jest trochę tak, jak ty mówisz; żebym mógł ludziom powiedzieć raz do roku, czy dwa razy do roku: ‘Słuchajcie, jaka to jest fajna książka, możecie ją kupić tu i tu’. Ja muszę o tych ludzi dbać przez cały rok i muszę być z nimi w relacji przez cały rok. Muszę o tę relację dbać, tak? A to procentuje i to na różne sposoby, zresztą ja już to widzę. Bardzo często jest to poczucie fanu i satysfakcji, kiedy ktoś do ciebie napisze i pochwali twoją książkę i powie, że z jakiegoś powodu była dla nich ważna. To daje duże satysfakcji – takiej zwykłej, zawodowej.
Natomiast jestem ciekawy na ile ci autorzy, których wspominasz – jest to rzecz pokoleniowa, a na ile to jest faktycznie takie podejście, bo zwróć uwagę: oczywiście – my, pisarze zawodowi tymi mediami się posługujemy. To jest dla nas naturalne narzędzie pracy, tak? Ale przecież tacy, powiedziałbym, poważni pisarze – jak Jacek Dehnel czy Szczepan Twardoch -też bardzo dużą część tej swojej marki osobistej, aktywności publicznej jednak działają i tworzą na mediach społecznościowych, tak? To nie jest tak, że tylko ci pisarze gatunkowi z tego korzystają, ale też dużo innych autorów, pisarzy i pisarek stara się tam ciągle z tego korzystać. Widzą, że to jest dobre miejsce żeby powiedzieć o ważnych dla nich rzeczach. Tak więc ciekawe na ile jest to kwestia pokoleniowa? Też miałem kiedyś takie podejście, że nie; że moje książki … Inaczej, miałem podejście, że Facebook nie do końca mi się przyda; że dużo więcej zrobią moje książki niż obecność na Facebooku, ale się okazało, że się myliłem.
O wszystkich mediach tak można chyba powiedzieć, że trzeba je konsumować i budować swój wizerunek z umiarem. Także moje zdanie jest takie, że: zanim shejtujecie, to po prostu może spróbujcie zobaczyć czy wam jednak coś z tego nie wyjdzie ciekawego i że możecie uzyskać fajne efekty nie niszcząc w sobie takiego wewnętrznego przekonania, że gwałcicie jakąś swoją wewnętrzną autonomię i robicie z siebie jakąś dziwną osobę. Zresztą to chyba w ogóle jest przepis na media społecznościowe – trzeba być sobą. Niezależnie od tego kim się jest. Najwyżej po prostu nie jest się osobą, która jest akceptowana. Natomiast udawanie kogoś na profilu Facebooka, Instagrama, Tik-Toka czy tam innego LinkedIn’a – to szczególnie w przypadku osób publicznych bardzo często jest proste do skonfrontowania. Ktoś powie: ‘Słuchaj, spotkałem go/ją i zupełnie inaczej ten facet/ona wygląda w knajpie, zachowywał się i ze mną rozmawiał niż to, co pisze u siebie na tym wallu’. Rozsądek, a przede wszystkim autentyczność jest chyba kluczem jak we wszystkich innych dziedzinach.
Słuchaj – ja już nie mam do ciebie właściwie pytań. Ja mam tylko taką jedną na koniec; takie pytanie właściwie sobie zostawiłem: o czym sobie marzysz teraz? Co byś chciał zrobić w najbliższym czasie i co takiego by cię bardzo miło „striggerowało” i spowodowało przypływ dopaminy?
Szczerze? W tej chwili odpocząć. Naprawdę… Czekam na ten sierpień, bo wtedy mam zaplanowany urlop prawie cały miesiąc gdzie – podobnie jak ty – nie będę pracował. Będę głównie odpoczywał, cieszył się czasem z rodziną i… czytał książki, tak na luzie. I też będę czytał książki po prostu dla przyjemności. Nie do pracy; nie dlatego, że się gdzieś przydadzą mi pisarsko, ale takie książki, które chce po prostu przeczytać dla samego fanu, więc akurat złapałeś mnie w takiej chwili, że akurat takie mam marzenia.
To ja się podpisuję pod tym i sympatyzuję. Szczególnie, że dokładnie mam bardzo podobny pomysł na najbliższe półtora miesiąca. Przede wszystkim wziąć ze sobą dużo książek. Oderwać się jak najbardziej będę mógł od mediów społecznościowych i wszelkiego zgiełku. Również politycznego, bo pewnie jesień znowu będzie trudna. Już wspominaliśmy o tym, że powinniśmy wszyscy się szczepić. Pewnie nie wszyscy posłuchają naszego apelu, więc wynikną z tego jakieś bardzo duże problemy… Nie trzeba być geniuszem, żeby się tego domyślać co to może być.
Wojtku – dziękuję ci bardzo za poświęcony czas. Mam nadzieję, że przynajmniej część pytań, które ci zadawałem to masz wrażenie, że te pytania były przygotowane, bo też nie chciałem wyjść na jakiegoś takiego nawiedzonego prowadzącego, który cię zasypie jakimiś fanowskimi pytaniami. Przepraszam… okłamałem cię! Jeszcze jedno pytanie. Powiedz mi: jakie usłyszałeś najgłupsze pytanie kierowanie do ciebie? Może to być bardziej pod kątem tego co robisz, jeżeli chodzi o bycie pisarzem. Co jest takiego, co cię na przykład bardzo denerwuje jako osobę, która jest pisarzem? To jest takie pytanie z gatunku ‘kompletnie nieprzygotowany dziennikarz, dziennikarka czy osoba – właśnie bardziej taki content-maker – przychodzi na spotkanie z tobą’; co jest takiego…
Wiesz, ja mam mało takich historii na szczęście, bo się spotykam głównie z ludźmi, którzy jednak są przygotowani. I widzę, że oni są przygotowani. Natomiast miałem kiedyś takie spotkanie w radiu z okazji wydania… chyba „Rany”? Coś takiego było… A może to było przy okazji wydania albo „Żmijowiska”, albo „Cieni”? I tam równocześnie wychodził „Podpalacz”. Chodziło o to, że z całej tej rozmowy, którą urządziliśmy wychodziło, że prowadzący nawet nie przeczytali po prostu o mnie. Wychodził „Podpalacz”, drugie wydanie. W każdym razie z całej tej rozmowy wynikało, że ci prowadzący mieli w ręku tylko „Podpalacza” i uważali, że „Podpalacz” to jest mój debiut, więc ja – jako autor w tym momencie już siedmiu książek, czy tam nawet ośmiu rozmawiałem z prowadzącymi, którzy myśleli, że „Podpalacz” to jest mój debiut i wydałem dopiero jedną książkę. Zupełnie nie kojarzyli kim ja jestem i skąd się wziąłem. I tak dalej, więc tak sobie powtarzałem w głowie: „Okej, pamiętaj – to jest program poranny. Tylko 10 minut i stąd wychodzisz! Bądź uprzejmy do końca, bo tu nic nie da robienie jakichś tam scen”. To jedyny taki przypadek. Na szczęście prowadzący na spotkaniach i dziennikarze, z którymi się spotykam są lepiej i mniej przygotowani, ale generalnie – większość z nich coś o mnie wie. Mam wrażenie, że faktycznie tak – przygotowali się, przeczytali coś o mnie, przeczytali moje książki. Ja też nie wymagam od dziennikarzy żeby przeczytali wszystkie moje książki jak przygotowują się do wywiadu ze mną, bez przesady. Wiesz – byłem dziennikarzem. Wiem jak to jest, że czasami dostajesz zlecenie z dnia na dzień to nie masz szans się przygotować; nie masz szans przeczytać wszystkiego, więc staram się tutaj być wyluzowany i okej – jak tylko widzę, że ktoś coś wie i się przygotował, to okej.
Dobrze, to mam nadzieję, że ten wywiad był przynajmniej w połowie tak dobry jak te standardowe twoje, nie zahaczał o tę taką właśnie „cringe’ową” historię. Dobrze, Wojtku – bardzo ci jeszcze raz dziękuję. Mam nadzieję, że to nie było nasze ostatnie spotkanie, bo mi się powiem szczerze – oczywiście subiektywnie – bardzo dobrze rozmawiało, ale to jest moje subiektywne wrażenie, jestem ciekaw twojego?
Mi się też bardzo dobrze rozmawiało. Tak jak wiesz pracuję teraz nad „Prostą sprawą 2”, więc za niedługo będziesz mieć pretekst kolejny żeby mnie zaprosić.
I właśnie teraz gdzieś sobie z tyłu głowy zakarbowałem żeby się do ciebie odzywać i pytać kiedy już cię mogę z tego przepytać. Super – bardzo dziękuję! Szanowni Państwo: słuchaliście Wojtka Chmielarza, pisarza. Mam nadzieję, że większość z Was kojarzy kim jest Wojciech i nie trzeba Was namawiać do tego, żebyście sięgnęli po jego twórczość, ale oczywiście też sobie potrafię wyobrazić, że są takie osoby, które nie czytały żadnej książki Wojtka – co graniczy z cudem, ale ok! Cuda się zdarzają, więc jest do tego dosyć dobra sytuacja, bo przynajmniej możecie teraz na świeżo przeczytać „Wilkołaka”, którego bardzo polecam. Oczywiście jest też dużo książek w postaci audiobooków i słuchowisk, więc na pewno coś sobie dobierzecie i znajdziecie. Ja się nazywam Artur Kurasiński, bardzo serdecznie Wam wszystkim dziękuję za poświęcony czas. Wojtku – raz jeszcze dzięki i do usłyszenia!
Ja też bardzo dziękuję za zaproszenie; dziękuję Państwu, że poświęciliście godzinę na wysłuchanie tego, co miałem do powiedzenia i mam nadzieję, że się dobrze w tym czasie bawiliście i coś z tej rozmowy wynieśliście. Dzięki wielkie za zaproszenie i mam nadzieję, że usłyszymy się ponownie za niedługo.
Dokładnie tak. Do usłyszenia zatem!