Sam na sam

Artur Kurasiński
8 lipca 2014
Ten artykuł przeczytasz w 4 minut

coca_cola_ak74_blog

Cały piłkarski świat skoncentrowany jest teraz na Mundialu, Brazylii i możliwości oglądania najlepszych piłkarzy świata w swoich popisowych rolach. Nie pamiętam, które to już Mistrzostwa Świata mam okazję świadomie śledzić chociaż wydaję mi się, że umiałbym powiedzieć jakiego koloru był trykoty zawodników Peru w 1982 roku…

To mogło wyglądać jakoś tak jakieś 30 lat temu:

„Te blondas, grasz z nami tylko podawaj starszym i nie samolub się”

Nie wiem czy dobrze przetaczam z pamięci te słowa ale prawdopodobnie tak wyglądał mój pierwszy kontakt z piłką nożną gdzieś w Polsce podczas wakacji spędzanych z rodzicami. Nawet nie kartoflisko tylko chyba kawałek zarośnietej plaży, bramki z patyków i panowie z brzuszkami. Potem musiała nastąpić szybka adaptacja ponieważ odkąd sięgam pamięcią z piłką nożną byliśmy już bardzo blisko związani. Na dobre i na złe.

W czasie liceum moja „kariera” nabrała przyspieszenia – mieliśmy własnego profesjonalnego (no dobrze prawie) trenera, który opiekował się naszą drużyną, ustawiał formację (napad a jakże!), ustalał indywidualne ćwiczenia oraz wyjeżdżał z nami na słynne (to już potem) obozy piłkarskie do Jastrzębiej Góry. Nie będąc w klubie piłkarskim dziennie spędzałem kilka godzin klepiąc gałę. Dolce vita.

Grając tak często głównie na asfalcie szybko nabawiłem się kilku poważnych kontuzji, zrozumiałem też, że nie jest mi pisana kariera profesjonalnego piłkarza (ale jakoś nie martwiłem się tym zupełnie – lubiłem czytać książki) natomiast gra sprawiała mi ogromną radość. Baardzo długo po liceum (i po studiach) wyrobiłem sobie nawet profesjonalną kartę zawodnika i brałem udział w „prawdziwych” meczach (zaczynając od najniższej możliwej ligi). Po przegranych wszystkich meczach i wodzeniu wzrokiem za piłką (naprawdę rzadko udawało mi się znaleźć w jej pobliżu) stwierdziłem, że w moim wypadku piłka nożna to może być tylko zabawa nic poważniejszego.

Nic poważnego… z ogromną dawką niesamowitych emocji. Oczekiwania w szatni na mecz. Ustalenia taktyki przez trenera brzmiało niczym kazanie. Wejście w końcu na boisko. Strzelanie bramek. To była esencja, cała radość, kompletne zatracenie się w silnych emocjach związanych z rywalizacją. Klasyką było pytanie się potem na ławce albo w szatni „a jak właściwie strzeliłem tego gola”. Adrenalina odłączała wiele zmysłów.

Piłka nożna to gra zespołowa – ten truizm powtarzany jest do znudzenia ale wbrew pozorom mało osób rozumie jego sens. Mi na pewno ciężko było to zrozumieć (czasami mam z tym problem nadal). Granie na siebie i efektowne kiwki czy „podkładanie” się i gra na drużynę żeby jednak uzyskać wynik? A może poudawać kontuzję i zejść w meczu w którym ewidentnie przeciwnik jest lepszy i „niszczy” Twój zespół?

W wieku „nastu” lat imponowali mi piłkarze, którzy sami potrafili okiwać legiony przeciwników i efektownie strzelić bramkę. Każdy z nas marzył o wzięciu odpowiedzialności na siebie i zmianę wyniku w doliczonym czasie gry po świetnej, indywidualnej (oczywiście) akcji. Takie nazwiska najchętniej przybierało się jako podwórkowe analogowe „nicki” i koszulki takich piłkarzy były poszukiwane i traktowane jak relikwie.

Wraz z dorastaniem i nabieraniem doświadczenia zamiast prostych wyborów napastnikiem a bramkarzem (to chyba dwie najczęściej wybierane pozycje w zespole – ta druga za karę) okazywało się, że grę „robią” nie Ci, którzy są najbardziej widoczni ale właśnie „niewidzialni” pomocnicy czy rozgrywający. Dobre podanie w kluczowym momencie do wychodzącego napastnika zdobywało uznanie kolegów na równi ze szczęśliwym strzelcem.

A zespół? Przeróżnie to wyglądało. Utalentowani „kiwacze” (ach, ilu ich widziałem!) mogący świetnie wypadać podczas „gierek” treningowych ale gubiący się i nic nie wnoszący do gry zespołu. Świetni sprinterzy przeganiający konia w galopie okazujący się „jeźdźcami bez głowy”, którzy pędzą w jednym kierunku zapominając o podaniach czy oddaniu strzału. Bramkarze tracący zimną krew i faulujący bez sensu w obrębie „jedenastki”.

Jednym słowem trzeba było szybko nauczyć się odkrywać prawdziwą wartość w kolegach z drużyny i odsiewać pretendentów do ładnych ale bezsensownych akcji na rzecz grania na wynik i na drużynę. Niektórzy kompletnie się w tym nie odnaleźli, niektórzy właśnie po latach „juniorskiej” piłki zaczynali być cenieni właśnie za taki zestaw cech.

Skompletowanie dobrego zespołu w którym każdy miał swoją rolę i znał swoje miejsce było bardzo ciężkie – czasami po wielu próbach okazywało się, że deklaratywny „napadzior” nie umie brać ciężaru na siebie. Bramkarz ma jednak problem z grą nogami a jego wyrzuty są niecelne. To wszystko wymagało od zespołu i trenera badania, testowania i zmieniania.

Po 30 latach gry w piłkę wyrobiłem w sobie umiejętność obserwowania ludzi po kątem gry w piłkę. Mogłem niemal z laserową precyzją stwierdzić kto umie a kto pozuje na osobę coś umiejącą. Czy osoba, która właśnie się pojawiła na boisku ma jakąś techniką i umie zachować dyscyplinę czy będzie „wolny elektron” biegający bez ładu i składu.

Umiejętność tę wykorzystałem (o dziwo) w praktyce. Nie wiem jak ale istnieje silna korelacja między (dobrą) grą w piłkę nożną i zmysłem biznesowym. I nie mam tutaj na myśli profesjonalnych piłkarzy i ich zarobków. Mówię o tym, że dobrze grająca w piłkę osoba okazywała się dobrym partnerem i osobą z która prowadziło mi się dobrze rozmowy zakańczane zazwyczaj przyklepaniem „dealu”. Jak to możliwe? Nie wiem – magia futbolu.

Co więcej (może już się tego domyśleliście) ale jest oczywistością, że gra zespołowa sprzyja w zawiązywaniu zaufania, zbliża ludzi i daje możliwość poznania osoby od zupełnie innej strony (co w szeroko pojętych działaniach opartych o zaufanie ma kolosalne znaczenie).

Widziałem graczy o twarzach aniołków potrafiących po zdjęciu krawata łamiących ludziom nogi podczas meczu. Widziałem jak dość flegmatyczne z pozoru jednostki potrafią (sprowokowane) dusić inne osoby podczas meczu. Chudzi i wiotcy stają się herkulesami walczącymi o każdy piędź murawy. Joga bonita.

Byłem świadkiem jak mali, nie wysocy chłopcy okazywali się demonami murawy potrafiący okiwać każdego i strzelić piękną bramkę. Zdarzało mi się zmienić zdanie o kimś widząc go podczas biznesowych rozmów a potem na boisku (w obie strony).

Sport a w szczególności wyzwala w nas wiele emocji i ukazuje naszą prawdziwą twarz (piękny truizm prawda?). Dlatego piłka nożna wyzwala w widzach tyle emocji i jest ciężko porównać nią z jakąkolwiek inną aktywnością sportową. Dlatego mecze, turnieje i mundial oglądają miliardy ludzi a zarobki i status społeczny piłkarzy są niesamowicie wysokie. Dlatego ludzie płaczą, dostają zawału, potrafią wyrzucić telewizor przez okno albo śmiertelnie się obrazić na swoją rodzinę kiedy przegrywa ich ulubiony zespół (czy reprezentacja).

Piłka ma w sobie coś magicznego co sprawia, że mały 9 letni chłopiec grający ze dorosłymi można nagle stać się gwiazdą meczu strzelając niesamowite bramki starszym o kilkanaście lat przeciwnikom.
Niesamowicie brzmią takie słowa wypowiedziane przez gracza z przeciwnej drużyny „mały, byłeś naprawdę dobry – następnym razem wybiorę Cię do naszej drużyny”.

Pamiętam do dziś ten mecz i te wszystkie strzelone przeze mnie gole.

wpis_coca_cola

Może zainteresują Cię również:



facebook linkedin twitter youtube instagram search-icon