Dwa słowa. Macworld i Steve Jobs. Wielkie show i wielkie nadzieje na kolejny cios dla legionów wiernych PCtowców spod znaku Windows & blue screens. Jeśli „coś” ma się zdarzyć w branży komputerów to zazwyczaj dzieje się właśnie podczas tej imprezy i mówi się o tym przez cały następny rok. Czy tak było i teraz?…
Osobiście uważam, że nie. Może zabrzmi to dziwnie, może już biała klasyka spod znaku Apple’a nie świeci już tak bardzo jak na początku (od roku jestem pół „switcherem” – pół bo przesiadłem się na macbook’a ale nadal używam Windows częściej niż natywnego OS) a może po prostu cuda nie zdarzają się codziennie (okej, co roku).
Na Macworld 2007 Jobs pokazał iPhone’a. W tym roku pokazał to, że nawet on nie ma patentu na cykliczne podbijanie rynków nowymi gadżetami. Dlaczego tak surowo oceniam swojego guru? Przecież fakty mówią same za siebie:
> Leopard: sprzedał się w ilości 5 milionów kopii w ciągu 3 miesięcy
> Iphone: po 200 dniach od chwili debiutu iPhone znalazł ponad 4 miliony nabywców. Jak to wygląda w porównaniu do konkurencji? W USA telefon Jobsa urwał z tortu smartphone’s około 20%!
> Iphone again: Ukłon w stronę Google – teraz na jego mapach nasz iPhone zlokalizuje nas dzięki GPRS.
> Było coś o iTunes – 4 miliardy piosenek sprzedanych do tej pory. Od 15 stycznia 2008 będzie można wypożyczanie filmy (również HD) dzięki aplikacji iTunes. Za wypożyczenie filmu na 24h w cenie 2.99$ za starsze tytuły, 3.99$ za nowości.
I na koniec po kultowej zagrywce / odzywce „one more thing!” Jobs wyjmuje z koperty (tak, tak!) nowego MacBooka Air. Teraz już wiemy co kryło się pod zdaniem „There is something in the air” które pojawiło się na plakatach reklamujących Macworld ’08. „Najcieńszy (1 cm w najgruszym miejscu) laptop na świecie” – krzyczy Jobs. Kosztuje tylko 1799 $ (startowa cena – za model droższy zapłacimy 3 tys. $). I co? I tym razem świat nie oszalał ani nie wstrzymał oddech z zaskoczenia.
MacBook Air nie jest tym na co czekał rynek rozbudzony zeszłorocznym pokazem „przełomu w telekomunikacji” czyli mówiąc po ludzku – iPhonem. Nie jestem odosobniony w twierdzeniu, że za cenę prawie 1800 $ dostanę „po prostu i tylko” lekki laptop. Gdzie tu rewolucja? Gdzie ten przełom na miarę filozofii „zmieniania świata” by Steve Jobs? Może zamiast wywalać taką sumę na ultracienki produkt lepiej zainwestować w jakiś bardziej wypasiony PDA?
Zawsze nurtowało mnie czy tak naprawdę laptopy mają być po prostu mniejszymi wersjami PC czy spełniać inne funkcje (w domyśle prawie te same co PC). Jeśli jestem poza biurem to czy potrzebuję (wiem, wiem generalizuje) odpalić proste aplikacje i chyba najważniejsze – mieć możliwość ściągania danych z Internetu. Reszta może poczekać chwilę.
Jak dla mnie nowy laptop Jobsa jest śmiałą propozycją designerską i hokus pokus technologicznym („przyjaciele” z Intela zmniejszyli procek specjalnie dla MBA o 60% Czyli cały czas nas oszukiwali i kazali nosić wielgachne laptopy a tu proszę – senior Jobs prosi i ma?) ale nie przekonałbym mnie do przesiadki z PC. To nie jest ten argument, który by mnie złamał i rzucił na kolana.
Z PC przesiadłem się na Mac’zka z powodu okropnej Visty o czym pisałem tu. Gdybym miał w tym roku dokonać tak gwałtownej zmiany chyba jednak poczekałbym na spadki cen Maca. W takiej konfiguracji jest piekielnie drogi i nie wnosi nic nowego!
Co więcej – po wywaleniu z wnętrza napędu optycznego (tak,tak!) taki laptop w podróży już nie umili nam czasu oferując możliwość odtwarzania filmów z DVD (okej, wiem można je zripować na HD tylko kto ma na to czas?). I jakoś nie przekonuje mnie opcja „pożyczania” dostępu do napędu w innym Mac’u za pomocą Wi-Fi. Za mało Mac’ów jeszcze wokół mnie i PC z wbudowanym Wi-Fi.
Okej, zatem mamy cienki laptop i cienko zareagowała giełda oraz kursy Apple. Jobs pewnie wie, że w tym roku może być gorzej jeśli chodzi o amerykańską gospodarkę i co się z tym wiąże nastroje konsumentów – sprzedawania „tylko” super lekkiego Mac’a może stać się trudna szczególnie, że cenowo i wydajnościowo produkt Apple’a nie bije specjalnie konkurencji na głowę a wręcz jest dużo droższy.
Czyżby zatem genialny nos zawiódł? Czyżbyśmy byli świadkami końca ery białych gadżetów i powolnej „mac-de-ewangelizacji”? Na pewno nie – nawet jeśli MBA nie stanie się hitem, nawet jeśli sprzedaż Apple TV czy iPhone’a nie pobije rekordów sprzed roku to nadal firma Jobsa będzie wyznaczała nowe trendy – być może nie tak rewolucyjne jak w minionych czasach.
A być może po prostu świat czeka i gotów jest na kolejnego Jobsa i jego wizje? Ja przy całym szacunku do zdolności pana S.J. nie miałbym nic przeciwko temu. W biznesie rywalizacja jest bardzo ważna a Jobs uwielbia wyzwania co pokazał wiele razy.
Ja czekam już na Macworld 2009.