Dziś będzie krótko bo przy minus 22 za oknem nie chce mi się nic pisać…
Ponieważ niewiele osób zrozumiało mój ostatni wywód podlany ironią oraz akcentujący mój eskapizm (w końcu reklamodawcy nie płacą mi za pisanie rzeczy, które współgrają z instynktem stadnym polskiej blogsfery) postaram się wyłożyć to co autor miał na myśli. Może wszelkiej maści „agencje socjalne” wylogują się na chwilę z eterów FB i pomyślą ofjalnowo bez wspomagania się quizami.
Long long time ago…kiedy jeszcze nie było „strategów od social media”, dostęp do Internetu był „wdzwaniany” przez złą i podstępną Telekomunikację Polską a klientom sprzedawało się dostęp do skrzynek mailowych oraz strony www. Takie czasy i taki biznes.
Pierwsze i drugie jeśli dobrze wykorzystać mogło przynieść wymierne korzyści. Mogło jeśli ktoś miał łeb na karku – a to wstawiał jakaś animację a to pisał poprawną polszczyzną parę fajnych zdań i zaliczał parę odsłon dziennie. Licznik (koniecznie graficzny!) się kręcił a kaska troszkę kapała (ale raczej za pakiety danych).
Pamiętajmy, że to były czasy w których internet kojarzył się z amerykańską firmą telefoniczną a obecność w nim (czy raczej „na nim” jak wtedy mawiali włodarze) mogła zostać nie zauważona z powodu małej ilości rodaków posiadających możliwości (i chęci) przeglądania stron takiego cuś jak np. Polska Online. Tymaczasem za oceanem lśniły w słońcu pierwsze „cyber-imperia” ze swoimi „cyber-carami”, którzy zapowiadali przewrót na miarę e=mc2, teorii Darwina czy lotów na księżyc.
Tymczasem w Bulandzie klienci zadowalali się skrzynką w postaci „biuro@nazwafirmy.twojprovider.com.pl” oraz strona www (a raczej wizytkówką) z nazwą ulicy przy której mieści się ich firma. Jak można się domyślać tym klientom szło gorzej w „e-biznesie” i generalnie mieli więc głęboko gdzieś kolejne wynalazki i usprawnienia (jak choćby modem wewnętrzny). Czasami kupowali dostęp do matecznika informacji o branży (np. „czas na e-biznes”) i marzyli o zdobyciu rynków (fantazjując o tym jak fajnie to jest w USA – tam wszystko się udaje i rynek jest lepszy).
Minęło lat mało a wiele i mamy rok 2010. Było Web2.0, była Nasza-Klasa, był Twitter teraz jest Facebook ale już jutro będą Spryciarze.pl (też ich pokazali w TV więc zapewne są skazani na sukces – Oprah pewnie ich niedługo zaprosi).
W tym czasie my jako naród przeżyliśmy dwie bańki internetowe, powstanie i upadek kilku monopoli, wojny przeglądarkowe, wyszukiwarkowe, smartfonowe, kilka rządów (w Polsce i na świecie), akces do NATO i UE, spadek cen alkoholi oraz możliwość podróżowania i pracy np. na zmywaku w Irlandii (bez paszportu!)
…a w Polsce, w kraju w środku Europy nadal około 50% rodzimych firm nie posiada swojej strony internetowej.
Facebook na pewno jest przełomem, uber serwisem, mega miksem wszystkich rozwiązań spod znaku social media. Jest ogromny, mega kontrolowany, przepastny, są tam wszyscy albo będą. Facebook’a nie da się nie zauwayć, trzeba go szanować i kokietować.
Problem w tym, że zanim spróbujemy atakować social media najpierw byśmy zadbali o edukację klienta i wytłumaczenie mu, że jego przygoda powinna zacząć nie tyle od zbudowania własnej strony co od wymyślenia strategii i celów dla których chcemy się bawić w „ten cały internet”?
PS. Zastanawiam się co zrobią te wszystkie firmy, które chwalą się, że mają swoją stronę firmową „tylko na FB” gdy pewnego dnia Mark Z. wstanie lewą nogą, założy inne klapki niż „Adidas”, włoży inną kurtkę niż „North Face” i pomyśli, że w końcu czas zacząć trzepać grubszą kasę – na przykład każąc płacić za dostęp do FB.
Absurd? Absurdem jest myślenie, że firma z 350 milionami użytkowników jest firmą charytatywną. Google też miał politykę „don’t be evil” do czasu kiedy nie zwietrzył kasy w Chinach i poszedł na układ z cenzurą.
Hej, w końcu przecież i tak chodzi zawsze o kasę. A w wypadku Facebooka o gigantyczną kasę.
PPS. „Polish social strategy” Powiedzmy światu, że nasza spółka giełdowa ma konto na FB!