Doświadczenie, głupcze

Artur Kurasiński
10 października 2013
Ten artykuł przeczytasz w 4 minut

old_people_blog_ak74

Kiedy w 1999 roku po dosłownie paru miesiącach istnienia sprzedawałem moją pierwszą w życiu firmę Prokomowi (osobiście namawiał nas do tego dealu i ściskał naszą prawicę wtedy jeden z najbogatszych Polaków czyli Ryszard Krauze w swoim słynnym biurze w Alejach Jerozolimskich) nie skakałem z radości….

Kiedy parę dni później na moim koncie pojawiło się ponad 80 tysięcy złotych uznałem, że mi się to po prostu należy. Miałem 25 lat i naprawdę uważałem, że cały świat stoi przede mną otworem. „W czym robisz synku? A w internecie” odpowiadałem wywołując zdziwienie podczas rodzinnych obiadów. Nikt nie wiedział co robię ale kasa (już na koncie) z tego była duża.

Miałem 25 lat i ledwie kilka doświadczeń z prostymi pracami za sobą. Stwierdziłem, że takie pieniądze nie są duże (skoro tak szybko je zarobiłem). Nie było wtedy tak popularnych blogów o IT ani kultu „kultury startupowania”. Za zarobione pieniądze na sprzedaży akcji serwisu Nuta.pl kupiłem samochód a resztę wesoło przepuściłem. Live fast and spend money even faster. Nagłówki portali krzyczał o kosmicznych wycenach spółek internetowych. A myśmy właśnie rozwijali jedną z takich spółek. A jakie mieliśmy plany!

Oprócz kasy na nasze wynagrodzenia (duże jak na ówczesne realia – około 7 tysięcy netto) dostaliśmy około 1 miliona złotych na zbudowanie firmy. Wynajeliśmy fajne biuro, zatrudniliśmy około 8 osób na etatach i wesoło przepalaliśmy gotówkę inwestora. Redaktorzy jeździli do UK robić jednostronicowe wywiady z gwiazdami a myśmy zaczęli sprzedaż płyt i biletów na koncerty. W końcu „robiliśmy w szołbizie”.

Nie mieliśmy żadnego pomysłu na to jak zarabiać oprócz magicznej mantry ” na pewno sprzedamy reklamę”. 1999 rok to był czas kiedy w Polsce nie było jednego lidera pod kątem serwisu muzycznego i Nuta.pl miała szansę stać się największym tego typu serwisem. My (ok ja i Wojtek Chojnacki) graliśmy prawie zawodowo w „Unreala” „po sieci”, dział sprzedaży latał po klientach a redakcja pichciła newsy. Dolce vita.

Chwilę później rynek w USA się zapadł (albo pękła bańka dotcomowa w zależności od przyjętej definicji) i nasz inwestor stwierdził, że musimy wprowadzić oszczędności. Wszyscy grzecznie się wynieśliśmy z firmy zostawiając naszego kumpla jako osobę operacyjną w celu redukcji kosztów (inaczej inwestor by odciął finansowanie).

Miałem 26 lat, doświadczenie w sprzedaży serwisu branżowemu inwestorowi (Prokom zainwestował też w Wirtualną Polskę) i budowę jednego z największych serwisów muzycznych (parę rzeczy, które wymyśliliśmy znacznie wyprzedziły swoje czasy i dopiero po latach stały się branżowym standardem). Straciłem właśnie spółkę, kasę na życie i „nabawiłem” się długów.

Co pewien czas w rozmowach na temat budowania firm powraca spór „kto ma większe szansę w stworzeniu dobrej i dochodowej firmy – młody założyciel w okolicach dwudziestego roku życia czy stary wyga zdrowo po trzydziestce?”.

Zapewne czytamy te same blogi i serwisy, pasjonujemy się debiutami giełdowymi tych samych spółek, które osiągają niebotyczne wyceny a ich założyciele stają się miliarderami.

Pozwolę sobie zabrać głos w tej dyskusji na przykładzie swojego przypadku – jestem pewien, że w 1999 roku byłbym zdolny (nie tylko zresztą ja – było nas wtedy czterech wspólników Internet Wizards) przepuścić każdą, dowolną kasę.

Nie mieliśmy doświadczenia, prawdziwego lidera, nie znaliśmy realiów rynku ani meandrów i kulis inwestycyjnych. Byliśmy zielonymi glutami, którzy mieli szczęście znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Wydawało nam się, że słońce wschodzi i zachodzi tylko dla nas.

Teraz muszę zacząć generalizować. Jeśli ktoś mnie pyta czy wierzę w to, że dwudziestokilkulatek założy zajebistą firmę odpowiem „tak”. Czy wierzę, że ją pociągnie, uniknie całej masy błędów i dowiezie ją w pełnym rozkwicie odpowiem „raczej nie”.

Z mojego doświadczenia powiem, że osoba mająca dwadzieścia kilka lat nie przeżyła w życiu bardzo ważnych etapów takich jak poważne związki, założenie rodziny, narodziny dziecka (bądź dzieci). Dwudziestokilkulatek nie doświadczył śmierci rodziców, zdrady z powodu kasy, powolnego zrywania więzi ze znajomymi i przyjaciółmi z lat młodości. Nie ma na swoim koncie kluczowych decyzji w stylu przeprowadzki do innego miasta, podjęcia pracy, utrzymywania siebie i swoich bliskich.

Zazwyczaj w tym wieku nie ma się możliwości sprawdzenia (bądź nabycia) umiejętności związanych z odpowiedzialnością za pracowników, dbaniem o firmę, poświęceniem dla dobra wspólnego celu.

Bez takich doświadczeń osoba wchodząca w świat dorosłych, ich gier, problemów stoi się na pozycji nie tyle co przegranej co po prostu startuje z ogromnym dużym deficytem.

Niedawno zacząłem 39 rok życia i na wiele spraw patrzę zupełnie inaczej. Mam świetnych partnerów biznesowych, rodzinę, dziecko – jestem szczęśliwy zawodowo jak i rodzinnie. Patrząc na tego Artura w wieku 25 lat uśmiecham się i trochę współczuję – będzie musiał chłopak parę razy oberwać w tyłek. Oj, będzie bolało.

Niemniej właśnie to czyni z nas lepszych ludzi i pozwala się nam rozwijać – doświadczenie, które zdobywamy na polu walki zwanym życiem. Nie książkowe historie, nie mądrości i cytaty z życia Wielkich Ludzi o Których Czytamy Mądre Książki.

Dlaczego to piszę? Bo być może jesteś właśnie w takim momencie swojego życia. Może coś Ci nie wyszło, zawaliło się. Masz poczucie przegranej i widzisz same negatywy. Uważasz, że się nie nadajesz, że inni są lepsi a wszyscy dookoła śmieją się z Twoich wpadek.

Chrzań to mówiąc delikatnie. Może teraz Ci nie wyszło bo nie masz jeszcze odpowiedniego doświadczenia? Nie poddawaj się i rób swoje – najcenniejsza jest nauka wyniesiona z własnego upadania i wstawania.

Nienawidzę takich gładkich formułek i cytatów ale to jest najlepsze i prawdziwe co teraz zacytuję: po prostu stay hungry, stay foolish przyjacielu.

Może zainteresują Cię również:



facebook linkedin twitter youtube instagram search-icon