Marcin Firlej – Ameryka, którą znacie, nie istnieje, ale ta prawdziwa jest znacznie ciekawsza

Artur Kurasiński
3 grudnia 2020
Ten artykuł przeczytasz w 18 minut

Artur Kurasiński – Pamiętam relacje o uwięzieniu dwóch polskich dziennikarzy: Marcina Firleja i Jacka Kaczmarka w Iraku w 2003 roku. Udało wam się uciec. Rok później w Iraku zginął Waldemar Milewicz. Krzysztofa Millera, Wiktora Batera też już nie ma z nami. Czy jest możliwe odejście z zawodu reportera wojennego?

Marcin Firlej – Cóż, jak widać tak. Od 2009 roku nie byłem na żadnej wojnie ani w rejonie żadnego konfliktu zbrojnego. Moim ostatnim wyjazdem była operacja Płynny Ołów, czy też mówiąc wprost, izraelski atak na Strefę Gazy w 2009 roku.

Wtedy podczas jednego z wejść na żywo kilkadziesiąt metrów za moimi plecami spadła rakieta wystrzelona przez Hamas.

Część z tych rakiet to były prowizoryczne samoróbki, często zdarzały się niewypały. Także i w tym przypadku eksplozja była niewielka, uniosło się trochę kurzu i tyle.

Ale po wejściu na żywo zadzwonił do mnie Krzysztof Rak, mój ówczesny szef, kierownik Wiadomości i powiedział „Firleju, wyczerpałeś limit szczęścia. Koniec z wojnami. Lecisz do Stanów”.

Rozmowy w sprawie objęcia przeze mnie placówki w Waszyngtonie odbywały się oczywiście już wcześniej, decyzja zbiegła się w czasie z tym nieszczęsnym wejściem na żywo, ale to trochę pokazuje jak czasami układają się nasze losy.

Szczerze mówiąc nawet się nad tym wtedy nie zastanawiałem, że ten wyjazd do Izraela będzie moim ostatnim wyjazdem na wojnę.

Myślałem, że Stany będą dla mnie dwuletnią przygodą korespondenta i wrócę do zawodu reportera na wojnie. Praca na placówce przeciągnęła się do pięciu lat, a życie prywatne tak się poukładało, że zostałem w Stanach Zjednoczonych na stałe.

Jak oceniasz co się stało z państwowym mediami po zwycięstwie PiS? Rację mają ci, którzy twierdzą, że nie ma różnicy jako działają media publiczna pod rządami SLD, PO-PSL i PiS?

Trudno mi się na ten temat definitywnie wypowiadać. Od lat nie oglądam TVP, trochę szkoda mi czasu. Podczas moich wizyt w Polsce czasami proszę znajomych, których odwiedzam, żeby włączyli mi te słynne „Wiadomości”, ale wszyscy odmawiają (śmiech).

Mówiąc poważnie, to sytuacja, w której media są pod kontrolą polityków musiała się tak skończyć. Ale trzeba pamiętać, że wszystkie partie i koalicje lubiły przy mediach publicznych grzebać. Kiedy przechodziłem w 2008 r.  z TVN24 do Wiadomości zażądałem w umowie swoistej klauzuli sumienia.

Na jej podstawie miałem prawo odmówić zrobienia dowolnego tematu, jeśli nie zgadzałem się z jego wydźwiękiem. I to właśnie ta klauzula była powodem, dla którego negocjacje w sprawie mojej umowy ciągnęły się całymi tygodniami.

Nie wysokość pensji, którą wynegocjowałem dosłownie w windzie między X piętrem a parterem, nie zakres obowiązków czy stanowisko pracy, ale właśnie ta klauzula. Przez sześć lat pracy w TVP nie musiałem z niej skorzystać, radziłem sobie bez odwoływania się do tego zapisu, ale już sama ta historia pokazuje z jakim dystansem traktowane były przejawy niezależności.

Oczywiście PiS złamał wszystkie standardy i doprowadził TVP i Polskie Radio do etapu tragifarsy. Trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego.

Od wielu lat mieszkasz i pracujesz w USA. Pamiętasz swój pierwszy raz, kiedy tam się pojawiłeś? Co najbardziej było inne i niezwykle dla osoby z Polski? I czy na tyle się tam zadomowiłeś, że pomimo tego co tam się dzieje myślisz o powrocie do kraju?

Ameryka, w której mieszkami dzisiaj, to zupełnie inna Ameryka, niż ta, w której zamieszkałem prawie 12 lat temu. Nie dlatego, że kraj się zmienił; to mi się otworzyły oczy.

Po przyjeździe wszystko miało powiew świeżości, było fascynujące. Korespondent z jednej strony widzi więcej, bo ma okazję przebywać w miejscach i w towarzystwie ludzi, do których inni nie mają dostępu.

Z drugiej strony jednak jest ograniczony tempem pracy i newsowym szaleństwem, które nie daje czasu na refleksję.

Do mnie ta refleksja przyszła, kiedy po odejściu z telewizji zderzyłem się z rzeczywistością imigranta. Ameryka z teorii stała się praktyką. Rynek pracy przestał być tabelkami ze stopą bezrobocia, tylko stał się pasmem rozmów kwalifikacyjnych.

Wśród moich znajomych i sąsiadów znalazło się wielu ludzi o innym niż ja kolorze skóry. W jednym z miejsc, gdzie pracowałem, tylko dwie spośród kilkudziesięciu osób (wliczając mnie) były białe.

Siłą rzeczy dowiedziałem się więcej o problemach rasowych i przez to stałem się zdecydowanie wyrozumiały dla ludzi o innym kolorze skóry. I tak dalej, i tak dalej. W pewnym momencie miałem taki moment olśnienia – więc to jest ta prawdziwa Ameryka!

Dlatego nazwałem swój projekt „Ameryka dla zaawansowanych”. Bo Amerykę dla początkujących można zobaczyć w filmach czy płytkich newsach. I przez to wszystkim nam się wydaje, że znamy ten kraj.

Ale to wiedza pozorna i złudna, taki kurs dla początkujących. Kurs dla zaawansowanych jest trudniejszy, ale też i bardziej fascynujący.

Na razie nie myślę o powrocie do Polski na stałe, chociaż nie wykluczam przeniesienia się do kraju na pewien czas, dwa może trzy lata. Ten temat wraca co jakiś czas podczas rozmów z moją partnerką. Jenny jest po uszy zakochana w Polsce. Ale to raczej odległe i niekonkretne plany.

Dla Europejczyka system polityczny USA może wydawać się nudny. Dwie partie polityczne, brak premiera, silna pozycja prezydenta. A jednak wybory prezydenckie a Ameryce to niesamowity show skupiający uwagę mediów na całym świecie. Nadal wierzymy, że USA to światowy strażnik i od niego wszystko zależy?

Przede wszystkim amerykański system polityczny jest skuteczny, czasami przestarzały i wręcz nielogiczny, ale to system przemyślany, pełen zaworów bezpieczeństwa, które sprawiają, że jednak działa. Czasami lepiej, czasami ta maszyna skrzypi i porusza się z trudem, ale jednak się nie zatrzymuje.

Ten system jest nudny i prosty tylko pozornie. W gruncie rzeczy stopień decentralizacji sprawia, że polityczna i administracyjna układanka jest szalenie skomplikowana. Mówisz o systemie dwupartyjnym – no tak, ale te partie są bardzo zróżnicowane.

Choćby wśród demokratów masz nowoczesnych socjalistów jak Bernie Sanders czy Aleksandra Ocassio Cortez oraz zdeklarowanych konserwatystów jak senator Joe Manchin z Zachodniej Wirginii. Masz też centrystów jak prezydent elekt Joe Biden.

Ci wszyscy ludzie byliby w Polsce prawdopodobnie w trzech różnych partiach, a tutaj reprezentują to samo ugrupowanie. To jest coś, czego w Polsce niemal zupełnie nie rozumiemy i próbujemy na amerykańską politykę przekładać polskie kalki, które zupełnie do niej nie pasują.

Stany Zjednoczone to jest mocarstwo i jeszcze długo nim pozostanie. Ludzie, którzy wieszczą koniec Ameryki, bo wydaje im się, że amerykańskie pryncypia są niszczone przez postępowe ruchy jak Black Lives Matter, kompletnie nie rozumieją rzeczywistości.

Podobnie mówiło się o Stanach Zjednoczonych w latach 60. Miała być zniszczona przez hippisowskich anarchistów i równouprawnienie rasowe.

Argumenty konserwatystów były niemal dokładnie te same. I co? Sześćdziesiąt lat później Ameryka ma się dalej całkiem nieźle.

PiS w Polsce jak to się ładnie mówi „wykręcił bezpieczniki” w prawie wszystkich demokratycznych instytucjach. Te, których nie umiał przejąć zwasalizował albo zawiesił. Łamanie konstytucji było na porządku dziennym. Czy Trump w USA odbierany jest tak samo? Dokonał podobnej klasy zniszczeń w demokratycznym systemie?

To oczywiście zależy od tego, komu zadajesz to pytanie. Zwolennicy Trumpa powiedzą Ci, że jest bohaterem, który walczy z zepsutym systemem politycznym. Jego krytycy, zwracają uwagę na fakt jak niebezpieczne jest rozmontowywanie zaufania do istniejącego systemu i demokracji.

Ale zwróć uwagę, że mówimy o zaufaniu a nie o samych mechanizmach. O to jest coś, co bardzo różni administrację Donalda Trumpa od rządów Prawa i Sprawiedliwości.

Pozwól, że podam Ci przykład. Zobacz, jak PiS rozmontował system sądownictwa w Polsce. Zmieniał ustawy, mianował sędziów, przepychał zmiany kolanem w środku nocy. Donald Trump się do tego nie posunął.

Owszem, mianował trzech sędziów Sądu Najwyższego, jego ostatnia nominacja, czyli Amy Coney Barret, budziła kontrowersje, bo została mianowana przy złamaniu obyczajów politycznych – ale nie prawa. Sąd Najwyższy, w którym konserwatyści mają przewagę, niejednokrotnie wydawał orzeczenia wbrew życzeniom Trumpa. Czy Trybunał Konstytucyjny byłby w stanie zrobić to w Polsce?

Inny przykład. Donald Trump mianował przez cztery lata prawie 300 sędziów federalnych. Ci sami sędziowie wyrzucali po kolei do kosza wytaczane przez Trumpa sprawy o rzekome fałszerstwa wyborcze. Robili to na wnioski republikańskich prokuratorów czy urzędników stanowych. Ci ludzie widzieli, że żadnych fałszerstw nie było, więc wolą „stracić” prezydenta niż sprzeniewierzyć się urzędowi.

Nie chcę powiedzieć, że to co robi Donald Trump nie jest niebezpieczne. Jest! I to bardzo. To on podważył zaufanie do instytucji państwowych, jego słowa doprowadziły do tego, że miliony ludzi przestały odróżniać fikcję od kłamstw.

To jest jego wina, że duża część republikanów żyje dziś w alternatywnej rzeczywistości, gdzie nie zwraca się uwagi na fakty. Z tej drogi będzie bardzo trudno zawrócić. Ale znów, tutaj nie można zastosować prostej kalki mechanizmów z Polski, chociaż pewne podobieństwa da się dostrzec.

W Polsce nie brakuje opinii o tym żeby poczekać do stycznia bo dopiero wtedy będzie pewne  kto zostanie 46 prezydentem USA bo Joe Biden tak naprawdę jeszcze nie wygrał tych wyborów. Na pewno tak uważa między innymi Prezydent Duda, który oficjalnie nie pogratulował jeszcze Joe Bidenowi…

Amerykański system wyborczy jest zupełnie różny od tego, który znamy z Polski i z tego bierze się dużo nieporozumień. Przede wszystkim jest całkowicie zdecentralizowany, nie ma centralnej komisji, która ogłasza wyniki wyborów i nie ma sądu, który to orzeczenie zatwierdza.

Wygrywa kandydat, który jako pierwszy zdobędzie 270 głosów elektorskich.

W Polsce często pojawiają się głosy, że to media ogłosiły Joe Bidena prezydentem. Nieprawda. Media jedynie stwierdziły, że na podstawie danych z komisji wyborczych, że w jakimś stanie wygrał ten czy inny kandydat i nie ma szans na zmianę wyniku.

Żeby to stwierdzić nie trzeba czekać na zliczenie stu procent głosów. Dla przykładu, jeśli w jakimś stanie różnica między kandydatami po zliczeniu 98% głosów wynosi 5% na rzecz kandydata A, to wiadomo, że choćby wszystkie pozostałe głosy przypadły kandydatowi B, on i tak nie wysunie się na prowadzenie.

Wtedy można powiedzieć, że elektorzy z tego stanu przypadają kandydatowi A czy B choć głosy są liczone czasem jeszcze przez kilka dni.

Joe Biden jako pierwszy zdobył 270 głosów elektorskich, w tym przypadku stało się tak kiedy uzyskał bezpieczną przewagę w Pensylwanii – czyli w sobotę 7 listopada.

Od tego czasu ten pojedynek prezydencki jest już rozstrzygnięty i trzeba być zaciekłym zwolennikiem Donalda Trumpa, aby ignorować ten fakt. Później prowadzenie Bidena już tylko się zwiększało. Dotychczasowa praktyka była taka, że w takiej sytuacji przegrywający kandydat mówił, „Dobra, przegrałem. Oszczędźmy już sobie nerwów. Gratuluję kontrkandydatowi”.

Donald Trump nie chce się poddać, ale nie on jest tutaj wyrocznią. Nie musimy czekać na jego decyzję, żeby uznać stan faktyczny – a ten jest taki, że Joe Biden jest nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych i wiadomo to od wspomnianego 7 listopada.

Amerykański system wyborczy jest bardzo skomplikowany. Głosowanie bezpośrednie, głosy elektorskie….Czy mógłbyś spróbować go wyjaśnić?

Na temat systemu elektorskiego można napisać pracę doktorską. W największym skrócie: każdy stan ma taką liczbę elektorów ilu reprezentantów w Kongresie (czyli łącznie kongresmanów i senatorów). Dla przykładu – w Wirginii, w której mieszkam, jest 11 kongresmanów i 2 senatorów – łącznie 13 reprezentantów w Kongresie. I dlatego Wirginia ma 13 głosów elektorskich.

W zdecydowanej większości stanów (z wyjątkiem Nebraski i Maine) obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko” – czyli wszyscy elektorzy przypadają kandydatowi, który w danym stanie wygrał głosowanie powszechne, czyli wybory bezpośrednie, nawet jeśli wygrał je nieznacznie. Wygrywa kandydat, który jako pierwszy uzyska połowę z 538 głosów elektorskich.

Miesiąc po wyborach elektorzy spotykają się w Waszyngtonie i głosują, chociaż dziś to jest już tylko ceremonia bez większego faktycznego znaczenia, bo elektorzy mają obowiązek zagłosować zgodnie z wolą ich stanu.

Więc kto zostanie prezydentem wiadomo już na długo przed spotkaniem Kolegium Elektorskiego.

Od czasu wyboru Donalda Trumpa napisano o jego prezydenturze kilka książek. Żadna nie pozostawia złudzeń – to człowiek o małej inteligencji kierujący się emocjami i zyskiem będący na bakier prawem, obyczajami i religią (na którą tak często się powołuje). Jakim cudem udało mu się przekonać połowę Amerykanów żeby na niego zagłosowali? I jakim cudem nadal cieszy się tak dużym poparciem pomimo tych wszystkich skandali i dowodów na jego łamanie prawa będąc już prezydentem?

Można oczywiście powiedzieć, że Donald Trump oszukał Amerykę, wpędził ją w opary absurdu, doprowadził do sytuacji, kiedy ludzie przestają odróżniać fałsz od prawdy. I będzie to prawda.

Ale to nie jest jedyny powód, dla którego część ludzi przestała głosować na Demokratów i wybrała kogoś takiego jak Donald Trump. Wydaje mi się, że jego wyborcy głosują na niego, bo obiecał im podważyć status quo i zająć się tłustymi kotami.

Co więcej, on zaproponował ludziom proste rozwiązania, całkowicie nieskuteczne, ale łatwe do zrozumienia. To jest populista w klasycznym rozumieniu tego słowa.

Dlaczego Republikanie nadal wspierają Trumpa? Przecież to co robi ten człowiek jest zaprzeczeniem wartości, które wyznają.

Ja już nie wiem jakie ideały wyznają Republikanie. Poważnie. Zupełnie się w tym pogubiłem. Republikanie stali się dziwną ideologiczną hybrydą. To partia bogaczy, bezwzględnych kapitalistów, fanatycznych ewangelików, nacjonalistów/rasistów oraz prostych i ubogich białych Amerykanów, mieszkańców przyczep campingowych.

Ta ostatnia grupa świetnie została pokazana niedawno w „Hillbilly Elegy” na Netfliksie, filmie na podstawie autobiografii amerykańskiego prawnika J. D. Vance. Nie potrafię Ci powiedzieć co ich wszystkich trzyma w kupie, jakie tam jest spoiwo poza Donaldem Trumpem, ale się w pewnym momencie rozlezie, bo już pęka w szwach.

Z jednej strony Republikanie nadal chcą być w mainstreamie, ale z drugiej zepchnęli się na obrzeża tego mainstreamu. Sądzę, że teraz ta partia przeżywa poważny kryzys tożsamości, który tak naprawdę ujawni się za kilka tygodni, kiedy Donald Trump będzie musiał wyprowadzić się z Białego Domu.

Czy faktycznie Fox News ma taką siłę jeśli chodzi o kreowanie rzeczywistości w Ameryce?

Tak… chociaż chyba powinienem odpowiedzieć – jeszcze tak. A stało się tak dlatego, że Fox News stał się zakładnikiem Donalda Trumpa. Telewizja przez cztery lata uprawiała kult jednostki, powtarzała bezkrytycznie wszystkie kłamstwa prezydenta, a kiedy wreszcie po wyborach mu się postawiła Trump w zasadzie wypowiedział jej wojnę.

Zaczął twittować, że Fox kłamie jak wszyscy i namawiać swoich zwolenników, aby przenieśli się do telewizji One America News Network (OANN) i Newsmax, które już kompletnie nie przejmują się takimi drobiazgami jak weryfikowanie informacji i podobnie jak sam Trump klepią co im ślina na język przyniesie.

Newsmax gwałtowanie zyskał. W październiku tę telewizję oglądało około 65 tys. widzów. Podczas wyborów już trzy razy więcej. Dwa tygodnie później miał już średnią oglądalność na poziomie pół miliona widzów.

Za to Fox News zauważalnie stracił widzów. Może nie tak jak chciałby tego Donald Trump, ale telewizja z pewnością odczuła bojkot zwolenników prezydenta.

Przy czym warto pamiętać, że Fox News jest współodpowiedzialny za pranie mózgów i wyhodowanie rzeszy ludzi, którzy traktują słowa Trumpa jak ewangelię. A więc tak, Fox jeszcze niedawno miał potężną siłę kreowania rzeczywistości, ale zjadł własny ogon.

Kibicowałem Elizabeth Warren w wyścigu prezydenckim z uwagi na jej jasne stanowisko wobec największych amerykańskich spółek technologicznych (tzw. big-tech). Niestety do walki o prezydenturę stanęło dwóch białych mężczyzn po siedemdziesiątce. W szeregach Demokratów o oficjalną kandydaturę walczyło w tym roku sześć kobiet – wszystkie przegrały. Ameryka nadal nie jest gotowa na kobietę prezydenta?

Ameryka jest szalenie konserwatywnym społeczeństwem i śmiem zaryzykować tezę, że pokłady seksizmu w tym społeczeństwie są głębokie.

Pokazały to wybory sprzed czterech lat, gdzie jednym z powodów porażki Hillary Clinton była właśnie niechęć do kobiet w życiu publicznym.

Spójrz nawet z jakim lekceważeniem Donald Trump wypowiada się o kobietach, jak lekceważąco Mike Pence traktował Kamalę Harris podczas debaty prezydenckiej.

Elizabeth Warren była też moim typem. I byłem jedną z osób, która otwarcie krytykowała nominację Bidena.

On nie był dla mnie nawet trzecim czy czwartym wyborem. Ale z perspektywy czasu przyznaję, że był to kandydat optymalny do walki o prezydenturę z Donaldem Trumpem.

Centrysta, akceptowalny zarówno dla zwolenników Michaela Bloomberga jak i Elizabeth Warren czy Berniego Sandersa. Jego zwycięstwo jest wysiłkiem grupowym wszystkich demokratów, także tych, którzy starli się z nim w prawyborach.

On ma też umiejętność, która w dobie post-Trumpowskiej będzie Ameryce bardzo potrzebna. On umie puszczać w niepamięć urazy.

Doskonale widać to na przykładzie Kamali Harris, która była w stosunku do niego bardzo krytyczna podczas prawyborów.

Na jednej z debat dosłownie go upokorzyła. A mimo to Biden zaproponował jej stanowisko wiceprezydenta. Przy małostkowym i mściwym Donaldzie Trumpie, Joe Biden wydaje się cierpliwy miłosierny jak mnich tybetański. Może właśnie o to chodziło.

Wiele mówi się o problemie rasizmu w USA. Szczególnie po serii protestów spod znaku „Black Lives Matter” po zamordowaniu przez policjanta Georga Floyda. Dla Polaków to może wydawać się szokujące i dziwne – jak to możliwe, że w tak politycznie poprawnym kraju jak Ameryka w którym 56 lat temu oficjalnie zakazano dyskryminacji na tle rasowym w 2020 roku ludzie wychodzą na ulicę i protestują przeciwko systemowemu rasizmowi?

Jeśli komuś się wydaje, że rasizm w Ameryce się skończył wraz ze zniesieniem segregacji, to znaczy, że kompletnie nic nie wie o tym kraju.

To nie jest tak, że po dwustu latach niewolnictwa i segregacji rasowej, ktoś nagle wyszedł i powiedział „dobra, kończymy z tym rasizmem”, a wszyscy inni odpowiedzieli „w porządku, nie ma sprawy”.

To niedorzeczne. W Polsce skrajne emocje ciągle budzi Rzeź wołyńska, choć wydarzyła się 76 lat temu. Mamy do Rosjan pretensje (całkiem zresztą słuszne), że nie chcą rozliczyć się ze Zbrodni katyńskiej sprzed 80 lat.

Są ludzie, którzy ciągle wypominają Niemcom wywołanie II Wojny Światowej jakby zakończyła się ona ledwie wczoraj, wysuwają roszczenia i żądają odszkodowań za zniszczoną Warszawę.

A tylko jeden z elementów tej rasistowskiej układanki, Boston busing crisis – kiedy biali mieszkańcy Bostonu protestowali, często używając przemocy, przeciwko dowożeniu białych i czarnych dzieci do szkół tymi samymi autobusami, trwał niemal aż do początku lat ’90. To znacznie nowsza historia.

Rasizm to nie jest tylko obrzucanie innych ludzi obelgami. To nierówny dostęp do szkolnictwa czy rynku pracy, a nawet dyskryminacja w wyborach.

Subtelności, których na pierwszy rzut oka nie widać. Mówi się dużo, że przestępczość czarnoskórych jest wysoka i oni stanowią połowę wszystkich więźniów w Ameryce. OK, to prawda.

Ale jak popatrzy się głębiej, to widać, że czarnoskórzy dostają za te same przestępstwa wyższe wyroki niż biali, że dla białego nastolatka posiadanie skręta kończy się co najwyżej pracami społecznymi, a czarnoskóry dzieciak trafia za to samo do poprawczaka. Takich przykładów jest cała masa.

Popatrz nawet na to, co stało się po ostatnich wyborach. Sztab Donalda Trumpa żądał unieważnienia głosowania niemal wyłącznie w hrabstwach i miastach zamieszkanych przez czarnoskórych Amerykanów jak Filadelfia, Atlanta czy Detroit.

Media mówiły np. o Wayne County w Michigan, ale mało kto już wyjaśniał, że to hrabstwo obejmuje większość Detroit, gdzie większość populacji stanowią czarnoskórzy. Oczywiście nie było żadnych podstaw, aby kwestionować tam wynik głosowania, ale nie o to chodzi.

Długofalowe skutki są bardzo groźne. Po pierwsze, wbija się ludziom do głowy, że w „czarnych” okolicach panuje bezprawie i korupcja, że to siedlisko zła. Po drugie, pokazuje się, że głosy czarnoskórych są mniej warte niż głosy ich białych sąsiadów. Co to jest, jeśli nie rasizm?

Na Florydzie wygrał Trump bo udało mu się przekonać kubańskich imigrantów, że jeśli Biden zostanie prezydentem to wprowadzi komunizm. Słuchając wypowiedzi amerykańskich polityków można odnieść wrażenie, że w zasadzie wszystko co nie mieści w konserwatywnym myśleniu jest „socjalizmem” albo właśnie „komunizmem”. Mówimy o kraju w którym reforma służby zdrowia (Patient Protection and Affordable Care Act (PPACA), powszechnie „Obamacare”) dająca ubezpieczenie zdrowotne 24 milionom Amerykanów jest krytykowana ponieważ według niektórych państwo nie powinno zmuszać obywateli do ubezpieczania się…

To prawda, w Stanach Zjednoczonych wystarczy nazwać coś socjalizmem i przeciętnemu Amerykaninowi wyłącza się myślenie. To była właśnie taktyka Trumpa, nazywać Bidena i Harris socjalistami, lewakami, komuchami, aby ich zohydzić. I w jakiejś mierze mu się to udało.

Mieszkam w Stanach od niemal 12 lat i nie przestaje mnie to zaskakiwać, z jaką wrogością Amerykanie traktują zobowiązania państwa, które wszędzie na świecie są traktowane jako zdobycze cywilizacyjne – jak obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne czy bezpłatna edukacja na szczeblu uniwersyteckim.

To jest całkowicie irracjonalne. Chociaż w przypadku Obamacare jest to trochę mit, że to rozwiązanie traktowane jest z taką wrogością. Donaldowi Trumpowi przez cztery lata nie udało się zlikwidować tego ubezpieczenia, chociaż rzeczywiście okroił go z części świadczeń.

Ale na całkowitą likwidację nie mógł sobie pozwolić, bo nawet jego niektórzy koledzy partyjni po cichu popierają Obamacare, chociaż oczywiście głośno nigdy tego nie powiedzą.

Joe Biden zebrał i wydał 900 mln dolarów a Trump 600 mln. Są to kwoty niewyobrażalne. Od dawna wybory prezydenckie w USA krytykuje się za to, że wymagają ogromnych środków, które dostarczają lobbyści (a potem oczekują wdzięczności)…

I tę wdzięczność otrzymują. Oblicza się, że w samym Waszyngtonie oficjalnie działa ponad 15 tys. lobbystów, którzy pilnują interesów różnych branż. Wystarczy popatrzeć kto wydaje najwięcej na lobbying, żeby wyrobić sobie zdanie na ile jest to skuteczne – branża energetyczna (głównie sektor gazowy i naftowy), farmaceutyczna i zbrojeniówka. Oraz… Facebook.

Ale na szczeblu federalnym są to jeszcze działania stosunkowo przejrzyste. Znacznie gorzej jest na szczeblu stanowym czy lokalnym, gdzie często dochodzi do działań, które można nazwać zwykłym łapówkarstwem. Obecnie dość głośna jest sprawa Kena Paxtona, prokuratora generalnego w Teksasie, który musi tłumaczyć się z korupcyjnych kontaktów z inwestorem z branży mieszkaniowej, który finansował jego kampanię.

Poza USA urlopy macierzyńskie nie funkcjonują w Omanie i Papui-Nowej Gwinei. Kara śmierci stosowana jest w USA oraz dwóch innych demokracjach: Japonii i Indiach. Płacą minimalna 15 dolarów na godzinę oznacza odpowiednik polskiej stawki 2400 zł miesięcznie a mówimy o kraju z PKB cztery razy większym niż Polska…

Płaca minimalna w wysokości $15 na godzinę jest marzeniem większości Amerykanów, jednym z tych „socjalistycznych” pomysłów Partii Demokratycznej, które krytykuje Donald Trumpa. Stawka federalna płacy minimalnej obecnie jest… dwukrotnie niższa! Wnosi $7,25 i nie była zmieniona od jedenastu lat, nawet waloryzowana o stopę inflacji.

Ale stany mają swoje odrębne przepisy co do płacy minimalnej i teraz oscyluje ona teraz w granicach 10-12 dolarów na godzinę, ale dla zawodów, gdzie dostaje się napiwki (jak pracownik restauracji czy taksówkarz) jest ona znacznie niższa – najczęściej w okolicy 4 dolarów na godzinę.

W Stanach Zjednoczonych dawanie napiwku jest czymś normalnym, z reguły są one w granicach 15-20%, ale płaca minimalna jest na żenująco niskim poziomie.

Jeśli dodamy to tego jeszcze fakt, że dla najgorzej zarabiających Amerykanów umowy śmieciowe są na porządku dziennym, pracodawca może zwolnić pracownika w zasadzie bez żadnej przyczyny z dnia na dzień, a nawet dla pracowników etatowych okres wypowiedzenia to… dwa tygodnie, rzeczywiście rysuje nam się obraz zimnego, kapitalistycznego państwa, pozbawionego podstawowych zabezpieczeń socjalnych, które wszędzie na świecie są normą.

Wśród Demokratów jest wiele frakcji ale jedna z nich zwana „The Squad” jest bardzo widoczna. Reprezentują ja między innymi Alexandria Ociasio-Cortez, Ilhan Omar, Ayanna Presley czy Rashida Tlaib. Łączy je entuzjazm do tzw. Nowego Zielonego Ładu (energia w 100% pozyskiwana z naturalnych źródeł w ciągu 15 lat), progresywnej skali podatkowej czy darmowych studiów na publicznych uniwersytetów. Bernie Sandersa jest porównywany do Stalina i uważany za „niewybieralnego”. Na tle tego co obiecywał Biden w kampanii to wręcz rewolucja. Ameryka jest na to gotowa?

Socjalistycznej rewolucji w Ameryce nie będzie. The Squad to głośna frakcja Demokratów, ale jednocześnie pozbawiona większego wpływu. Sama Alexandra Ocasio-Cortez, która jest twarzą amerykańskiej lewicy, w niedawnym wywiadzie dla New York Timesa wyraziła frustrację, że Demokraci często nie dotrzymują swoich bardziej postępowych obietnic po wygranych wyborach.

Stwierdziła wręcz, że Partia Demokratyczna jest „wyjątkowo wrogo nastawiona do wszystkiego, co nawet pachnie postępem”.

Nie chodzi tylko o ideologiczny kurs Partii Demokratycznej, ale też o układ sił w Kongresie. Na dziś większość w Senacie, który zatwierdza nominacje rządowe mają Republikanie.

Oni już zapowiedzieli, że nie przegłosują żadnego „radykała”. Joe Biden musi to brać pod uwagę i dlatego przynajmniej na razie nie wyjdzie poza wąskie ramy demokratycznego centrum. Widać to zresztą po jego pierwszych nominacjach.

Sytuacja może się zmienić, jeśli Republikanie stracą dwa miejsca w Senacie podczas styczniowych wyborów uzupełniających w Georgii, ale lewicowej rewolucji i tak nie będzie, bo… w Partii Demokratycznej nie ma zbyt wielu socjalistów, którzy chcieliby taką rewolucję przeprowadzić.

Pojawiają się komentarze, że wyczekiwaną „niebieska fala” (czyli poparcie dla Bidena) nie nadeszła bo wyborcy nie lubią ekstremizmów – tak prawicowych jak i lewicowych. Wybrali więc pośrodku. To ma być ostrzeżenie dla lewicującej części Demokratów.

Jest taka teoria i demokraci muszą się teraz zastanowić, czy jest to prawdziwa diagnoza. Na pierwszy rzut oka ma ona sens, ale Donald Trump zgromadził wokół siebie ekstremistów i dobrze na tym wyszedł.

Umiarkowani demokraci są jednak rzeczywiście sfrustrowani wynikami wyborów do Kongresu, liczyli na więcej i się rozczarowali.

Obwiniają o to lewicowy przekaz, brak jasnego odcięcia się od postulatów „defund the police” czy wprowadzenia obowiązkowego ubezpieczenia zdrowotnego dla wszystkich Amerykanów.

Demokratka z Wirginii Abigail Spanberger zażądała nawet od swoich kolegów i koleżanek na zamkniętym spotkaniu, aby nigdy więcej nie wypowiedzieli publicznie słowa „socjalizm” bo inaczej partia zostanie „rozpierd..ona na strzępy”.

Z drugiej strony jednak wszyscy nieliczni demokraci, którzy otwarcie nazywają samych siebie socjalistami, zdobyli olbrzymie poparcie w swoich dystryktach i wygrali w cuglach.

Jak wspomniana AOC, która startując z Nowego Jorku dosłownie zmiażdżyła swojego konkurenta z Partii Republikańskiej. Alexandria Ocasio-Cortez zdobyła niemal 70% głosów w swoim okręgu, mimo że Republikanie zainwestowali w kampanię Johna Cummingsa zawrotną kwotę 10 milionów dolarów.

Na to pytanie nie ma więc prostej odpowiedzi.

Amerykanie po 4 latach rządów Trumpa nadal uważają, że ich kraj jest najlepszy na świecie i jest ostoją demokracji?

Oj tak! Nie wiem co musiałoby się stać, żeby przestali tak uważać. Oczywiście zwolennicy Trumpa są teraz rozczarowani i mówią o kryzysie demokracji, ale dla demokratów ostatnie wybory to dowód, że system działa i jest skuteczny.

Znam kilka osób, które po wyjeździe do USA stwierdziły, że ich wyobrażenie o Ameryce zostało zmiażdżone. Fatalne drogi, straszna opieka zdrowotna, bardzo dziwne zwyczaje żywieniowe i ta nadal pokutująca wiara w mit self-made mana i walka z państwem jako opresyjnym systemem.

Nie ma jednej Ameryki. Mylą się zarówno ci, którzy uważają, że jest ona krajem mlekiem i miodem płynącym, jak i ci, którzy wieszają na niej psy. Stany Zjednoczone są chyba najbardziej niezrozumianym krajem na świecie.

Z jednej strony wszyscy są znawcami Ameryki, bo oglądamy amerykańskie filmy, jemy w amerykańskich fast-foodach, nosimy amerykańskie ciuchy, mamy amerykańskie iPhony, na których odtwarzamy piosenki amerykańskich wykonawców. Ale to wszystko wiedza płytka i pobieżna.

Nie ma też co słuchać ludzi, którzy wyjechali na wycieczkę do Nowego Jorku czy spędzili tydzień na Florydzie i stają się ekspertami od Ameryki. To kraj niezwykle zróżnicowany pod każdym względem.

Nawet jeśli byłeś w Nowym Jorku czy Los Angeles, to nie znaczy, rozumiesz co dzieje się w Kansas czy Nebrasce. Jeśli obracasz się w towarzystwie białych Amerykanów, to nie oznacza, że możesz wypowiadać się na temat problemów rasowych.

Dlatego do wszystkich generalnych opinii „w Ameryce jest tak albo tak” należy podchodzić z dużym dystansem.

Z reguły najcenniejsze i najprawdziwsze są te zniuansowane opisy Ameryki.

8 listopada napisałeś na Facebooku „Moi drodzy koledzy i koleżanki dziennikarze. Mam do was taką serdeczną prośbę. Jeśli naprawdę dobrze nie znacie się na amerykańskim systemie wyborczym i systemie prawnym, powstrzymajcie się od spekulacji na temat rzekomych możliwości i działań Donalda Trumpa w batalii sądowej, bo wprowadzacie ludzi w błąd. Tak samo jak politycy i „eksperci” w Polsce.” Według Ciebie poziom zrozumienia przez polskie media tego co się dzieje w USA obecnie jest aż tak niski?

Muszę z przykrością stwierdzić, że tak. Tutaj mamy sytuację nieco analogiczną do tego o czym wspomniałem w poprzedniej odpowiedzi.

Większość dziennikarzy zna Amerykę z depesz AP czy Reutersa. Albo z tego co widzą w Fox News lub CNN. Ja nawet nie mam o to do nich specjalnych pretensji, nie można się znać na wszystkim.

Ja też w swojej karierze dziennikarskiej zrobiłem setki materiałów o problemach, które znałem pobieżnie i pewnie też zdarzało mi się popełniać błędy. Stąd mój apel był rodzajem prośby do koleżanek i kolegów, a nie jakąś miażdżącą krytyką.

Znacznie większy problem mam jednak z ekspertami. Czasami mam wrażenie, że niektórzy z nich sami nadali sobie tytuł „amerykanisty”. Sądząc po tym kto występuje w polskich mediach i co tam mówi, uważam, że sensowych znawców problematyki amerykańskiej jest w Polsce jak na lekarstwo.

I nie chodzi tylko o wybory. Jeden z prawicowych publicystów, Piotr Zaremba – historyk z wykształcenia, napisał niedawno tekst o tym jak zmieniał się stosunek republikanów i demokratów do czarnoskórych Amerykanów, kwestii niewolnictwa i segregacji rasowej.

I chociaż napchał go datami i nazwiskami, cała jego analiza świadczyła o kompletnym braku zrozumienia realiów. Wiesz ilu czarnoskórych Amerykanów wymienił z nazwiska w obszernym tekście o Afro-Amerykanach? Trzech.

Dosłownie – trzech ludzi na 30 postaci, które w występują w długim artykule. Wszyscy pozostali są biali. Afro-Amerykanie są u niego „murzynami” albo „murzyńską społecznością”, jakąś bezimienną masą, którą rządzą białe elity.

Kiedy mu to wytknąłem, zarzucił mi „intelektualną gówniarzerię” i stwierdził, że nie potrafię zrozumieć prostego tekstu, bo jestem zaślepiony ideologią.

A inny mój kolega – dziennikarz, dodał, że może i to co mówię jest ciekawe i prawdziwe, ale zbyt hermetycznie jak dla Polskiego czytelnika i nie ma co wchodzić w szczegóły.

I na tym chyba polega problem naszych dziennikarzy i ekspertów – wolą serwować uproszczoną wersję rzeczywistości, często okraszoną ideologicznymi komentarzami.

Czy z tej potrzeby edukacji powstał profil facebookowy „Ameryka dla Zaawansowanych”?

To jest jeden z powodów. Wrzucałem od dłuższego czasu komentarze dotyczące wydarzeń w Ameryce na mojego prywatnego Facebooka i budziły one olbrzymie zainteresowanie.

Moi znajomi często prosili mnie o zmianę ustawień prywatności, aby mogli te komentarze udostępniać. To pokazało mi, że naprawdę wielu ludzi wbrew pozorom się Ameryką interesuje i chcą poznać ją głębiej, wyjść poza tą pobieżną wiedzę z filmów i newsów.

Postanowiłem zostawić prywatny profil dla celów prywatnych, a amerykańskie komentarze przenieść na osobną stronę.

To co ja piszę w „Ameryce dla zaawansowanych” często kłóci się z obrazem USA w polskich mediach, które utknęły na amerykańskich stereotypach z czasów Reagana.

Polacy są zakochani w republikanach, bo republikanie kochają Polskę, a jednocześnie dali sobie wmówić, że demokraci to komuniści.

A później otwierają oczy ze zdumienia, kiedy im się mówi, że to Clinton wprowadził Polskę do NATO, amerykańscy żołnierze przyjechali dzięki Obamie, a Biden jest praktykującym katolikiem, który co niedzielę idzie na mszę w czasie kiedy Trump gra w golfa.

Broń. Jak to jest możliwe, że w Ameryce nadal jest tylu zwolenników posiadania broni pomimo masakr, które wydarzają się w zasadzie co miesiąc? Wolność indywidualna i prawo do posiadania broni jest faktycznie ważniejsze niż życie? NRA ma aż taką władzę na Kapitolu?

Wracamy tutaj trochę do problematyki lobbystów. NRA to organizacja finansowana zarówno przez indywidualnych zwolenników posiadania broni, jak i przez przemysł zbrojeniowy.

Jest wpływowa i bogata. Ale jednocześnie reprezentuje niewielką grupę Amerykanów. Często mówi się, że na jedno amerykańskie gospodarstwo domowe przypada jedna jednostka broni, ale takie uśrednienie jest to dość mylne, bo zaledwie 30% Amerykanów posiada broń – ci, którzy ją mają, z reguły posiadają więcej niż jedną sztukę. Z tej grupy tylko 10% ludzi należy do NRA albo aktywnie popiera tę organizację.

Badania pokazują, że coraz więcej Amerykanów uważa, że działalność NRA przynosi więcej szkody niż pożytku.

Zdecydowana większość Amerykanów popiera też pewne ograniczenia w dostępie do broni (nawet jeśli są zwolennikami Drugiej Poprawki do Konstytucji), jak zakaz sprzedaży broni automatycznej, magazynków o zwiększonej objętości czy obowiązek sprawdzania historii kryminalnej oraz zdrowia psychicznego przed sprzedażą broni.

Problem polega na tym, że NRA i przemysł zbrojeniowy inwestują ogromne pieniądze, aby do takich rozwiązań nie dopuścić. Inwestują zarówno w PR jak i przelewają olbrzymie sumy na konta kampanii wyborczych sprzyjających im polityków.

Miałeś okazję pozwiedzać Amerykę? Zobaczyć parki narodowe, plaże na Hawajach i tą inną twarz USA w Pasie Rdzy czy Biblijnym?

Jako korespondent zwiedziłem prawie wszystkie stany. Przez kilka lat także rodzinną tradycją były wakacje w podróży – trzy tygodnie w samochodzie w miejsca, których jeszcze nie widzieliśmy.

Większość stanów, w których nie byłem znajduje się na Środkowym Zachodzie – Nebraska, Montana, Wisconsin oraz Idaho. Na południu nie byłem tylko w Nowym Meksyku. Ale i na to przyjdzie jeszcze czas.

Uwielbiam prowincję, szczególnie tę w środku kontynentu. Małe miasteczka, farmy. Jestem zafascynowany przyrodą.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Wielkie Równiny, stepy i wysokie trawy, które sięgają ci do piersi i rozciągają się na tysiące kilometrów kwadratowych, miałem dosłownie łzy w oczach. Te bezkresne przestrzenie mają w sobie jakiś boski pierwiastek.

Ale każdy region ma w sobie coś szczególnego – pustynie w Teksasie i Arizonie, oba wybrzeża, góry w Utah i Kolorado.

Jest wiele „Ameryk” i każda z nich jest na swój sposób fascynująca.

Gdybyś miał podsumować Amerykę jednym zdaniem to jakie by ono było?

Ameryka, którą znacie, nie istnieje, ale ta prawdziwa jest znacznie ciekawsza.

Może zainteresują Cię również:



facebook linkedin twitter youtube instagram search-icon